Błagam sąsiada o pomoc dla mamy i brata – nie uwierzycie, co się wydarzyło!
– Mamo, on znowu ma gorączkę! – krzyknęłam, wbiegając do kuchni z termometrem w dłoni. Mama, z twarzą zmęczoną i oczami podkrążonymi od nieprzespanych nocy, odłożyła łyżkę i spojrzała na mnie z niepokojem.
– Zosiu, proszę, podaj mi leki z szafki. – Jej głos był cichy, ale stanowczy. W tle słychać było cichy płacz mojego młodszego brata, Michała. Od urodzenia był niepełnosprawny – porażenie mózgowe sprawiło, że każdy dzień był dla niego walką. Dla nas wszystkich zresztą też.
W naszym małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie życie toczyło się wokół Michała. Mama pracowała na pół etatu w sklepie spożywczym, a ja po szkole zajmowałam się domem i bratem. Ojciec odszedł, gdy dowiedział się o diagnozie Michała. Zostawił nas z długami i pustką, której nie dało się niczym wypełnić.
Tego dnia gorączka Michała nie chciała spaść. Leki się kończyły, a pieniędzy na nowe nie było. Mama siedziała przy stole z głową w dłoniach.
– Mamo, musimy coś zrobić. – Usiadłam obok niej. – Może… może poprosimy pana Marka?
Mama spojrzała na mnie tak, jakby usłyszała największą herezję świata.
– Zosiu, przecież on nawet dzień dobry nie mówi. To bogacz, który patrzy na nas z góry.
Ale ja wiedziałam, że nie mamy wyjścia. Pan Marek mieszkał piętro wyżej. Nowy samochód pod blokiem, żona w futrze i syn w prywatnej szkole. Zawsze wydawał mi się obcy, zimny, niedostępny. Ale czy to powód, by nie spróbować?
Z bijącym sercem stanęłam pod jego drzwiami. Długo nie otwierał. W końcu usłyszałam ciężkie kroki i zobaczyłam jego sylwetkę w drzwiach.
– Czego chcesz? – zapytał szorstko.
– Przepraszam… Panie Marku… Czy mógłby pan pożyczyć nam trochę pieniędzy na leki dla mojego brata? Mama odda wszystko, jak tylko dostanie wypłatę…
Patrzył na mnie długo, jakby ważył każde słowo.
– Ile potrzebujecie?
– Sto złotych… – wyszeptałam.
Westchnął i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił z banknotem.
– Masz. Ale pamiętaj – oddajcie do końca tygodnia.
Chciałam podziękować, ale już zamykał drzwi.
Wróciłam do domu z pieniędzmi i łzami w oczach. Mama była dumna i zawstydzona jednocześnie.
– Dziękuję ci, Zosiu… Ale to ostatni raz. Nie chcę być nikomu nic winna.
Kupiłyśmy leki. Michałowi trochę ulżyło, ale kilka dni później sytuacja się powtórzyła – tym razem potrzebowaliśmy pieniędzy na specjalistyczną wizytę u neurologa. Mama była załamana.
– Nie pójdę już do niego! – krzyczała przez łzy. – Wolę sprzedać obrączkę niż prosić tego człowieka!
Ale obrączka była już dawno zastawiona.
Znowu stanęłam pod drzwiami pana Marka. Tym razem otworzyła jego żona, pani Iwona.
– Co się stało? – zapytała zaskoczona moją obecnością.
Opowiedziałam jej wszystko: o chorobie Michała, o mamie pracującej ponad siły, o ojcu, który nas zostawił. Pani Iwona słuchała w milczeniu, a potem przytuliła mnie mocno.
– Poczekaj tu chwilę – powiedziała i zamknęła drzwi.
Po kilku minutach wyszli oboje: pan Marek i pani Iwona.
– Zosia – zaczął pan Marek, tym razem mniej szorstko – nie wiedzieliśmy… Przepraszam cię za moje zachowanie. Chodźcie do nas jutro na obiad.
Byłam w szoku. Mama nie chciała się zgodzić, ale pani Iwona przyszła do nas sama i przekonała ją ciepłem i serdecznością.
Następnego dnia siedzieliśmy przy ich stole: my – biedni sąsiedzi z dołu i oni – ci „lepsi” z góry. Rozmawialiśmy długo o życiu, problemach i marzeniach. Okazało się, że pan Marek sam wychowywał się w biedzie i doskonale zna smak upokorzenia.
Od tego dnia wszystko się zmieniło. Pani Iwona zaczęła pomagać mamie przy Michale, a pan Marek pomógł mi znaleźć dorywczą pracę po szkole. Dzięki nim mama mogła pozwolić sobie na chwilę odpoczynku, a ja poczułam pierwszy raz od lat, że nie jesteśmy sami.
Nie wszyscy sąsiedzi patrzyli na to przychylnie. Pojawiły się plotki: „Zosia kręci się koło bogaczy”, „Mama żebrze u sąsiadów”… Bolało mnie to strasznie. Pewnego dnia usłyszałam rozmowę dwóch sąsiadek na klatce:
– Widzisz? Najpierw pożyczają pieniądze, potem będą chcieli mieszkanie!
– A ta Zosia to już całkiem bez wstydu!
Poczułam gulę w gardle i łzy napływające do oczu. Wróciłam do domu i rzuciłam się mamie na szyję.
– Mamo, ja już nie mogę… Ludzie gadają takie rzeczy…
Mama pogłaskała mnie po głowie.
– Zosiu, ludzie zawsze będą gadać. Ważne jest to, co my wiemy o sobie i co mamy w sercu.
Minęły miesiące. Michał miał coraz lepszą opiekę dzięki wsparciu sąsiadów. Mama zaczęła chodzić na spotkania dla rodziców dzieci niepełnosprawnych i znalazła tam przyjaciółki. Ja zdałam maturę i dostałam się na studia pedagogiczne – chciałam pomagać takim rodzinom jak nasza.
Pan Marek i pani Iwona stali się dla nas jak rodzina. Czasem zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy nie zapukała do ich drzwi… Czy odważyłabym się jeszcze raz poprosić o pomoc?
Czy naprawdę tak trudno nam uwierzyć w dobro drugiego człowieka? A może czasem wystarczy jeden krok – jeden gest – by zmienić czyjeś życie na zawsze?