Ostatni telefon mojej matki – historia, która zmieniła moje życie
Telefon zadzwonił o 22:47. Siedziałam na kanapie w swoim dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, wpatrzona w ekran laptopa, próbując zignorować narastającą ciszę. Numer był nieznany, a ja odruchowo chciałam odrzucić połączenie – przecież nikt nie dzwoni o tej porze z dobrymi wiadomościami. Ale coś mnie tknęło. Odebrałam.
– Halo? – mój głos był cichy, jakby bał się tego, co usłyszy.
Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza, potem usłyszałam łamiący się głos:
– Zosiu… to ja… mama.
Zamarłam. Nie słyszałam jej głosu od ponad pięciu lat. Ostatni raz widziałyśmy się na pogrzebie babci, kiedy wykrzyczała mi w twarz, że jestem niewdzięczną córką i że przeze mnie wszystko się w tej rodzinie rozpadło. Wtedy przysięgłam sobie, że już nigdy nie dam się zranić. Ale teraz…
– Mamo? Co się stało? – zapytałam, a serce waliło mi jak oszalałe.
– Przepraszam, że dzwonię tak późno… Ja… ja nie mam do kogo zadzwonić. Tata jest w szpitalu. Lekarze mówią, że to może być koniec…
Poczułam, jak świat mi się wali. Ojciec był dla mnie zawsze surowy, wymagający, ale to on nauczył mnie jeździć na rowerze i to on pierwszy pogratulował mi obrony magisterki. Ostatnie lata nie rozmawialiśmy – po tym jak wyprowadziłam się do Warszawy i nie wróciłam do rodzinnego domu w Białymstoku nawet na święta.
– Przyjadę jutro rano – powiedziałam bez zastanowienia.
– Zosiu… – głos mamy zadrżał – Nie wiem, czy zdążysz…
W tamtej chwili nie myślałam o pracy, o niedokończonych projektach, o tym, że od miesięcy nie rozmawiałam z rodzicami. Wybiegłam z domu w dresie, łapiąc tylko portfel i klucze. Na dworcu Centralnym byłam przed północą, ale pociąg do Białegostoku odjeżdżał dopiero o 4:10. Przez te kilka godzin siedziałam na ławce, patrząc na ludzi i zastanawiając się, jak to możliwe, że pozwoliłam naszej rodzinie tak się rozpaść.
Wspomnienia wracały falami: awantury o studia („Po co ci ta psychologia? Z tego chleba nie będzie!”), o chłopaka („Taki z niego artysta? Zostawi cię z dzieckiem!”), o każdą decyzję, którą podejmowałam nie po ich myśli. Ale były też dobre chwile – wspólne pieczenie sernika na święta, spacery po Plantach, śmiech przy starych filmach Barei.
Do szpitala dotarłam bladym świtem. Mama siedziała skulona na plastikowym krześle pod salą intensywnej terapii. Wyglądała starzej niż ją zapamiętałam – włosy przyprószone siwizną, twarz zmęczona i zapuchnięta od płaczu.
– Zosiu…
Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Potem mama rzuciła mi się w ramiona i zaczęła szlochać:
– Przepraszam… Przepraszam za wszystko…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez tyle lat nosiłam w sobie żal i gniew. Teraz czułam tylko pustkę i strach.
– Jak tata? – zapytałam cicho.
– Lekarze mówią… że to zawał. Że serce jest bardzo słabe. Że może nie przeżyć kolejnej doby…
Weszłyśmy razem do sali. Ojciec leżał podłączony do aparatury, blady i drobny jak nigdy dotąd. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się słabo.
– Zosia… moja mała dziewczynka…
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Tato…
– Nie gniewaj się już na nas… Proszę cię…
Nie wiedziałam, czy to on prosi o przebaczenie mnie, czy ja jemu. Chwyciłam go za rękę i poczułam jej drżenie.
Przez kolejne godziny siedzieliśmy razem – ja, mama i tata. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym: o dzieciństwie, o tym jak bardzo tęskniłam za domem, choć nigdy się do tego nie przyznałam; o tym jak bardzo bali się mnie stracić; o tym jak bardzo wszyscy byliśmy uparci i dumni.
W pewnym momencie mama wyszła po kawę. Zostałam sama z ojcem.
– Zosiu… – wyszeptał – Wiesz… ja zawsze chciałem dla ciebie dobrze. Ale chyba nie umiałem tego okazać.
– Wiem, tato… Ja też nie byłam łatwa.
Uśmiechnął się lekko.
– Jesteś uparta jak twoja babcia. Ale masz dobre serce.
Tego dnia ojciec zmarł. Trzymałam go za rękę do końca. Mama osunęła się na podłogę z płaczem. Ja stałam jak sparaliżowana – nie wiedząc czy płakać nad stratą ojca czy nad tym wszystkim, czego już nigdy sobie nie powiemy.
Pogrzeb był prosty. Rodzina zebrała się w małym kościele na osiedlu Piasta. Wszyscy patrzyli na mnie z ukosa – „Ta córka z Warszawy”, która nawet na święta nie przyjeżdżała. Czułam ich osąd na plecach jak ciężar.
Po pogrzebie wróciłyśmy z mamą do pustego mieszkania. Siedziałyśmy przy kuchennym stole w milczeniu. W końcu mama odezwała się pierwsza:
– Zosiu… Ja naprawdę chciałam tylko twojego szczęścia. Ale chyba nie umiałam ci tego dać.
Popatrzyłam na nią długo.
– Mamo… Może czas spróbować jeszcze raz? Może możemy być rodziną… choćby tylko we dwie?
Mama rozpłakała się i przytuliła mnie mocno.
Od tamtej pory minęły dwa lata. Nasza relacja z mamą jest trudna – czasem kłócimy się o drobiazgi, czasem milczymy przez tygodnie. Ale już nigdy nie pozwoliłyśmy sobie na tak długie milczenie jak wtedy.
Często myślę o tym jednym telefonie późnym wieczorem – ile odwagi kosztowało moją matkę wykręcenie mojego numeru po tylu latach ciszy? Ile rodzinnych historii mogłoby potoczyć się inaczej, gdybyśmy wcześniej zdobyli się na rozmowę?
Czy naprawdę musimy czekać na tragedię, żeby sobie wybaczyć? Czy wy też macie takie telefony, których boicie się odebrać?