Gdy wszyscy odwrócili wzrok – historia, która zmieniła moje życie
Zimny, lutowy poranek. Śnieg skrzypi pod butami, a ja biegnę przez Aleje Jerozolimskie, bo spóźniam się na egzamin z prawa cywilnego. W głowie tylko jedno: „Byle zdążyć”. Nagle widzę tłumek ludzi stojących przy przystanku – nie patrzą na siebie, każdy zapatrzony w telefon albo w dal. Wtedy dostrzegam mężczyznę w granatowej kurtce, który chwieje się jakby był pijany. Nikt nie reaguje. On nagle osuwa się na kolana, potem na bok, uderza głową o chodnik. Przez sekundę wszyscy zamarli, a potem… zaczęli go omijać. Jakby był śmieciem.
Coś we mnie pękło. Rzuciłem się do niego, klęknąłem na zimnym betonie. „Proszę pana! Słyszy mnie pan?” – krzyczę, czując jak serce wali mi w piersi. Jego twarz jest sina, oczy wywrócone. „Ktoś ma telefon?!” – wrzeszczę do ludzi. Milczenie. W końcu wyciągam swój, dzwonię po pogotowie, ręce mi się trzęsą. „Proszę naciskać klatkę piersiową!” – słyszę w słuchawce. Robię to, choć nigdy nie ćwiczyłem reanimacji poza szkolną salą.
W końcu ktoś podchodzi – starsza kobieta z siatkami. „Może pan przestać? On pewnie pijany…” – mówi z pogardą. Ignoruję ją. Po kilku minutach przyjeżdża karetka. Ratownik odciąga mnie delikatnie: „Dobrze pan zrobił. Gdyby nie pan, już by nie żył”.
Zostaję sam na przystanku, cały mokry od śniegu i potu. Spóźniam się na egzamin – dostaję warunek. Wracam do domu na Pragę, gdzie czeka na mnie mama – Halina. „Znowu coś przeskrobałeś?” – pyta z przekąsem, widząc moją minę.
Opowiadam jej wszystko. Milknie, a potem siada obok mnie i ściska moją dłoń.
– Synu… Nie każdy by tak zrobił. Ale pamiętaj, dobro wraca.
Nie wierzę w takie rzeczy. U nas w domu dobro rzadko wracało – ojciec zostawił nas dla innej kobiety, gdy miałem sześć lat. Mama harowała w szpitalu jako salowa, a ja od dziecka wiedziałem, że jeśli czegoś chcę, muszę to wywalczyć sam.
Następnego dnia dzwoni telefon. Nieznany numer.
– Dzień dobry, czy rozmawiam z panem Bartoszem Nowakiem?
– Tak…
– Tu Anna Majewska. Chciałam panu podziękować za uratowanie mojego męża.
Zatkało mnie.
– On… żyje?
– Tak. Lekarze mówią, że tylko dzięki panu.
Chciała się spotkać. Przyszła do nas do domu – elegancka kobieta po pięćdziesiątce, perfumy czuć jeszcze długo po jej wyjściu. Przyniosła kwiaty dla mamy i kopertę dla mnie.
– Proszę to przyjąć… To nie łapówka, tylko wdzięczność.
W środku było pięć tysięcy złotych. Dla nas – majątek.
Mama płakała całą noc ze szczęścia i ulgi. Dzięki tym pieniądzom mogła spłacić zaległy czynsz i kupić nową pralkę.
Ale wtedy zaczęły się kłopoty w rodzinie. Moja ciotka Grażyna dowiedziała się o wszystkim i przyszła z pretensjami:
– Bartosz! Ty masz pieniądze, a ja ledwo wiążę koniec z końcem! Twoja matka zawsze ci wszystko daje!
Mama próbowała ją uspokoić:
– Grażyna, to nie tak…
– Nie tak?! A kto mi pomoże?!
Od tej pory ciotka przestała się do nas odzywać. Na święta przyszła tylko po to, żeby rzucić mi pogardliwe spojrzenie i wyjść bez słowa.
Mimo tego starałem się żyć normalnie. Skończyłem studia z opóźnieniem przez ten warunek – profesor nie chciał słuchać moich tłumaczeń.
Zacząłem pracować jako ratownik medyczny – ironia losu? Może tak. Każdego dnia widziałem ludzi takich jak ten mężczyzna z przystanku – opuszczonych przez wszystkich.
Pewnego dnia dostałem wezwanie do starszego pana z zawałem serca na Saskiej Kępie. Wchodzę do mieszkania – a tam… ten sam człowiek, którego uratowałem rok wcześniej! Poznał mnie od razu.
– To pan… Pan Bartosz? – wyszeptał słabym głosem.
– Tak…
– Nigdy panu nie zapomnę tego dnia…
Jego żona Anna stała obok i płakała.
– Pan jest dla nas jak syn – powiedziała cicho.
Od tego czasu zaczęliśmy się spotykać częściej. Zapraszali mnie na obiady, dzwonili w święta. Ich córka, Magda – piękna dziewczyna po ASP – też była na tych spotkaniach. Zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej.
Pewnego wieczoru Magda zadzwoniła do mnie zapłakana:
– Bartosz… Tata znowu w szpitalu…
Pojechałem tam od razu. Siedzieliśmy razem całą noc na twardych krzesłach pod salą intensywnej terapii.
– Boję się go stracić…
Objąłem ją delikatnie.
– Nie stracisz go. Jest silny.
Po tej nocy już wiedziałem, że chcę być przy niej zawsze.
Ale moja mama nie była zachwycona:
– Synu… Oni są z innego świata. Mają pieniądze, znajomości… Ty zawsze będziesz dla nich tym biednym chłopakiem z Pragi!
Nie chciałem jej słuchać. Magda była inna niż jej rodzice – czuła, szczera, kochająca sztukę i ludzi.
Kiedy poprosiłem ją o rękę, jej ojciec uścisnął mnie mocno:
– Synu… Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tu dziś.
Ale moja mama nie przyszła na zaręczyny.
Przez wiele miesięcy próbowałem ją przekonać:
– Mamo… Magda cię lubi! Chce ci pomóc!
– Nie potrzebuję ich litości! – krzyczała przez łzy.
W końcu przyszedł dzień ślubu. Mama przyszła w ostatniej chwili – w starej sukience po babci. Stała z boku kościoła i patrzyła na mnie ze łzami w oczach.
Po ceremonii podeszła do mnie:
– Przepraszam cię synku… Bałam się cię stracić.
Przytuliłem ją mocno:
– Mamo… Zawsze będziesz dla mnie najważniejsza.
Dziś mam własną rodzinę i wiem jedno: jeden gest potrafi zmienić wszystko. Gdybym wtedy przeszedł obojętnie obok tego człowieka na przystanku… Czy moje życie wyglądałoby tak samo?
A wy? Czy wierzycie, że dobro wraca? Czy mieliście kiedyś moment, kiedy jeden wybór odmienił waszą codzienność?