Zamężna za fortuną: Historia, która nie miała prawa się wydarzyć
– Nie wyjdziesz z tego pokoju, dopóki nie powiesz, że się zgadzasz! – głos ojca odbijał się echem od starych tapet, a ja czułam, jak łzy palą mi policzki. Mama stała przy oknie, zaciskając dłonie na fartuchu, a brat – starszy o dwa lata – patrzył na mnie z mieszaniną współczucia i rezygnacji. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i pierwszy raz w życiu poczułam, że nie mam żadnego wyboru.
Nazywam się Weronika Kaczmarek. Urodziłam się i wychowałam w małym miasteczku pod Radomiem. Nasz dom był stary, ale pełen śmiechu i zapachu drożdżowego ciasta, dopóki ojciec nie stracił pracy w hucie. Długi rosły szybciej niż chwasty w ogrodzie. Pewnego dnia do drzwi zapukał pan Roman – właściciel połowy miasta, wdowiec po czterdziestce, z opinią człowieka twardego i bezwzględnego.
– Pani Weroniko, państwa sytuacja jest mi znana – powiedział, siadając przy naszym kuchennym stole. – Mógłbym pomóc… Ale mam jeden warunek.
Mama spojrzała na mnie błagalnie. Ojciec milczał. Wiedziałam już wtedy, co usłyszę.
– Chciałbym, żeby została pani moją żoną.
Zamarłam. Roman był dla mnie kimś obcym, starszym o dwadzieścia lat. Ale widziałam w oczach rodziców nadzieję i strach. Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Brat próbował mnie przekonać:
– Werka, to tylko formalność. Pomoże nam wyjść na prostą. Potem… może się rozwiedziesz?
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste.
Ślub odbył się cicho, bez wesela. W nowym domu Romana czułam się jak gość. Jego matka patrzyła na mnie z góry:
– Dziewczyna ze wsi… Myślisz, że pieniądze wszystko załatwią?
Roman był uprzejmy, ale chłodny. Pracował do późna, a wieczorami zamykał się w gabinecie. Ja miałam do dyspozycji ogromny dom i służbę, która patrzyła na mnie jak na intruza.
Najgorsze były święta. Rodzina Romana przyjeżdżała z Warszawy i szeptali między sobą:
– Kupił sobie młodą żonę… Pewnie dla spadku.
Czułam się coraz bardziej samotna. Pisałam listy do mamy, ale ona odpisywała rzadko:
„Weroniko, nie narzekaj. Dzięki tobie mamy dach nad głową.”
Po roku urodziłam córkę – Zosię. Roman był dumny, ale nie okazywał uczuć. Zosia stała się moim całym światem. To dla niej znosiłam upokorzenia i samotność.
Pewnego dnia odkryłam, że Roman ma romans z sekretarką. Zobaczyłam ich razem w jego gabinecie – jej dłoń na jego ramieniu, jego usta przy jej uchu. Zamarłam w drzwiach.
– Co ty tu robisz? – warknął Roman.
– To twój dom? – zapytałam cicho.
– Tak. I radzę ci pamiętać, dlaczego tu jesteś.
Wróciłam do pokoju i płakałam całą noc. Następnego dnia spakowałam rzeczy Zosi i pojechałam do rodziców. Ojciec otworzył drzwi i spojrzał na mnie z wyrzutem:
– Co ty wyprawiasz? Chcesz nas znowu pogrążyć?
Mama przytuliła mnie mocno:
– Dziecko… Może powinnaś wrócić? Dla Zosi?
Ale ja już nie mogłam wrócić do tamtego życia.
Przez kilka miesięcy mieszkałam u rodziców. Roman przysyłał pieniądze na córkę, ale nie próbował nas zatrzymać. Zaczęłam pracować w sklepie spożywczym – pierwszy raz poczułam się wolna, choć biedna jak mysz kościelna.
Z czasem poznałam Michała – nauczyciela z miejscowej szkoły. Był ciepły, cierpliwy i zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia. Ale ja byłam ostrożna.
– Weronika, zasługujesz na szczęście – mówił Michał, trzymając mnie za rękę.
– Nie wiem już, czym jest szczęście – odpowiadałam szczerze.
Roman zmarł nagle na zawał serca dwa lata później. Jego rodzina próbowała odebrać mi wszystko – dom, pieniądze, nawet Zosię.
– Ona nie jest prawdziwą Kwiatkowską! – krzyczała matka Romana podczas rozprawy sądowej.
Ale sąd przyznał mi opiekę nad córką i część majątku.
Dziś mieszkam z Michałem i Zosią w małym mieszkaniu w Radomiu. Nie mamy fortuny ani służby, ale mamy siebie.
Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy gdybym wtedy powiedziała „nie”, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można kupić szczęście? A może prawdziwe szczęście zaczyna się dopiero wtedy, gdy przestajemy je sprzedawać?
A wy? Czy kiedykolwiek musieliście wybierać między sercem a rozsądkiem?