Bez kołyski, bez pieluch: Powrót do domu, który złamał mi serce

– Gdzie jest kołyska? – zapytałam, ledwo przekraczając próg mieszkania, ściskając w ramionach maleńką Zosię. W głowie dudniło mi od zmęczenia i nieprzespanych nocy w szpitalu, ale jeszcze bardziej od niepokoju.

Ivan spojrzał na mnie zdezorientowanym wzrokiem, jakby nie rozumiał pytania. – Kochanie, przecież… miałem kupić dzisiaj, ale szef zadzwonił, musiałem zostać dłużej…

Zamknęłam oczy, czując jak łzy napływają mi do oczu. W powietrzu wisiała cisza, przerywana tylko cichym kwileniem Zosi. W głowie miałam obraz: wracam do domu, wszystko gotowe, mąż czeka z kwiatami, a ja – szczęśliwa i spokojna – odkładam dziecko do pięknej kołyski. Zamiast tego stałam w korytarzu naszego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie, otoczona pudłami po pieluchach i stertą nieposkładanych ubranek.

– Nie ma nawet pieluch? – spytałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

– Były… chyba się skończyły… – Ivan spuścił wzrok. – Przepraszam, naprawdę chciałem…

Zosia zaczęła płakać głośniej. Próbowałam ją uspokoić, ale ręce mi drżały. Przez chwilę miałam ochotę wybiec z mieszkania i nigdy nie wrócić. Wtedy usłyszałam głos mojej mamy w głowie: „Nie bądź taka wymagająca, mężczyźni nie rozumieją takich rzeczy”.

Ale ja byłam wymagająca. Przez całą ciążę planowałam każdy szczegół. Miałam listy rzeczy do kupienia, harmonogramy karmień i snu. Ivan zawsze kiwał głową, mówił „jasne, kochanie”, a potem znikał w pracy na dwanaście godzin dziennie.

– Może zadzwonię do mamy? – zaproponował niepewnie.

– Nie chcę jej tu teraz – syknęłam. – Chciałam tylko… żebyś ty to ogarnął.

Usiadłam na kanapie, przytulając Zosię do piersi. Czułam się jak porażka. Przecież to miał być nasz wspólny start. Miałam nadzieję, że Ivan stanie się ojcem z prawdziwego zdarzenia – takim jak mój tata, który potrafił naprawić wszystko i zawsze wiedział, co robić.

Tymczasem Ivan był zagubiony jak dziecko. Krzątał się po kuchni, szukając czystej butelki. Słyszałam jak przeklina pod nosem.

– Może pójdę teraz do sklepu? – zaproponował po chwili.

– Jest druga w nocy! – wybuchłam. – Nawet jeśli znajdziesz otwarty sklep, nie masz pojęcia co kupić!

Zamilkliśmy oboje. Zosia zasnęła na mojej piersi. Wtedy poczułam coś dziwnego – nie tylko złość czy rozczarowanie, ale też strach. Co jeśli nigdy nie będziemy rodziną taką, jaką sobie wymarzyłam?

Przypomniałam sobie rozmowy z koleżankami z pracy – wszystkie opowiadały o cudownych mężach, którzy nosili torby z zakupami i montowali łóżeczka jeszcze przed porodem. Czy tylko ja trafiłam na kogoś tak nieporadnego?

Nagle zadzwonił telefon. To była moja mama.

– Jak tam? Już jesteście w domu? – zapytała radośnie.

Nie chciałam jej martwić, więc odpowiedziałam: – Tak, wszystko dobrze.

Ale mama znała mnie za dobrze.

– Słychać cię po głosie. Co się stało?

Zawahałam się przez chwilę, a potem wybuchłam płaczem.

– Mamo… tu nic nie jest gotowe! Nie ma kołyski, nie ma pieluch… Ivan nic nie zrobił!

Mama westchnęła ciężko.

– Dziecko… musisz mu powiedzieć wprost, czego oczekujesz. Oni naprawdę nie czytają nam w myślach.

Rozłączyłam się i spojrzałam na Ivana. Stał w drzwiach kuchni z pustym wzrokiem.

– Przepraszam – powiedział cicho. – Naprawdę chciałem… ale nie ogarniam tego wszystkiego.

Wtedy coś we mnie pękło. Zamiast krzyczeć lub płakać, po prostu się rozpłakałam. Ivan podszedł i objął mnie ostrożnie.

– Spróbujmy razem – wyszeptał.

Tamtej nocy spałam na kanapie z Zosią przy piersi. Ivan siedział obok nas i przeszukiwał internet w poszukiwaniu sklepów całodobowych z artykułami dla niemowląt. Nad ranem wyszedł po pieluchy i mleko modyfikowane do najbliższej apteki.

Kiedy wrócił, wyglądał na wykończonego, ale w jego oczach zobaczyłam coś nowego – determinację.

Przez kolejne dni uczyliśmy się wszystkiego od nowa. Ivan montował kołyskę (po kilku próbach i telefonach do swojego ojca), ja próbowałam karmić piersią mimo bólu i łez. Każda czynność była wyzwaniem: kąpiel Zosi kończyła się zalaniem łazienki, przewijanie pieluch trwało wieczność.

Najgorsze były noce. Zosia płakała niemal bez przerwy. Ivan wracał z pracy coraz później, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Pewnego wieczoru usiadłam przy stole i napisałam mu list:

„Ivan,
Nie wiem już, jak z tobą rozmawiać. Czuję się sama ze wszystkim. Potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.”

Zostawiłam list na jego poduszce i poszłam spać do pokoju Zosi.

Następnego dnia Ivan przyszedł wcześniej z pracy. Usiadł obok mnie na łóżku.

– Przeczytałem twój list – powiedział cicho. – Wiem, że zawaliłem. Ale boję się… Boję się być ojcem. Boję się cię zawieść.

Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu.

– Ja też się boję – przyznałam w końcu. – Ale musimy być razem w tym wszystkim.

Od tamtej pory zaczęliśmy rozmawiać więcej. O strachu, o zmęczeniu, o tym jak bardzo nam trudno.

Moja mama przyjechała na kilka dni pomóc nam ogarnąć dom i nauczyć Ivana przewijać Zosię bez paniki. Teściowa przyniosła domowe pierogi i kilka rad (nie zawsze trafionych), ale doceniłam jej obecność.

Z czasem zaczęliśmy tworzyć własne rytuały: wspólne kąpiele Zosi przy muzyce Chopina, wieczorne spacery po osiedlu nawet wtedy, gdy padało.

Ale rany z tamtej pierwszej nocy długo się nie goiły. Często wracały do mnie pytania: czy jestem wystarczająco dobrą matką? Czy Ivan kiedykolwiek stanie się takim ojcem, jakiego potrzebuje nasza córka?

Pewnego dnia odwiedziła mnie koleżanka z pracy, Ania. Przyniosła prezent dla Zosi i ciasto drożdżowe.

– Jak sobie radzisz? – zapytała szczerze.

Chciałam odpowiedzieć: „Świetnie”, ale zamiast tego powiedziałam prawdę:

– Czasem mam ochotę uciec i nigdy nie wracać.

Ania uśmiechnęła się smutno.

– My wszystkie tak mamy na początku. Tylko nikt o tym nie mówi.

Te słowa były dla mnie jak balsam na duszę.

Minęły miesiące. Zosia rosła zdrowo, a my powoli odnajdywaliśmy się w nowej rzeczywistości. Ivan coraz częściej przejmował obowiązki przy dziecku; czasem nawet sam wychodził z nią na spacer, żebym mogła odpocząć.

Ale tamta noc wraca do mnie czasem w snach: ja stojąca w pustym mieszkaniu z noworodkiem na rękach i poczuciem totalnej bezradności.

Czy można wybaczyć sobie własne rozczarowania? Czy można nauczyć się być rodziną od nowa?

Czasem patrzę na Ivana i Zosię razem i myślę: może właśnie o to chodzi w miłości – żeby próbować jeszcze raz, nawet jeśli wszystko wydaje się stracone.