Cień nad Wisłą – Historia Marty z Pragi
Wszystko zaczęło się od krzyku. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet naszego mieszkania na Pradze, a ja – trzynastoletnia Marta – siedziałam skulona pod stołem w kuchni. Ojciec wrócił pijany, jak zwykle. Mama próbowała go uciszyć, ale on tylko wrzeszczał coraz głośniej. „Znowu wydałaś pieniądze na głupoty! Gdzie są moje papierosy?!” – ryczał, przewracając krzesło. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam, jak mama płacze. Zawsze była silna, zawsze powtarzała: „Marta, musisz być twarda, życie nie jest bajką”. Ale tamtego wieczoru jej ramiona drżały, a łzy spływały po policzkach.
To był moment, w którym coś we mnie pękło. Przestałam wierzyć w rodzinę. Przestałam wierzyć w ojca. Od tamtej pory unikałam go jak ognia – zamykałam się w pokoju, uczyłam się do późna, byle tylko nie słyszeć jego kroków na korytarzu. Mama próbowała ratować nasze życie – pracowała na dwa etaty, szyła ubrania dla sąsiadek, sprzątała klatki schodowe. Ja pomagałam jej jak mogłam: gotowałam zupę, odrabiałam lekcje z młodszym bratem, Tomkiem. Ale czułam się coraz bardziej samotna.
W szkole byłam prymuską. Nauczyciele chwalili mnie za wyniki, koleżanki zazdrościły piątek na świadectwie. Ale nikt nie wiedział, co dzieje się po drugiej stronie drzwi mojego mieszkania. Nikt nie widział siniaków na rękach mamy ani strachu w oczach Tomka. Czasem zazdrościłam dzieciom z normalnych domów – tym, które mogły zaprosić koleżanki na nocowanie albo pochwalić się nową sukienką. Ja miałam tylko ciszę i wstyd.
Pewnego dnia, gdy miałam siedemnaście lat, ojciec zniknął. Po prostu nie wrócił z pracy. Mama powiedziała tylko: „Wyjechał do Niemiec za chlebem”. Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Słyszałam jej rozmowy przez telefon – płakała do babci: „Nie wiem, co robić… On już nie wróci”. Przez kilka miesięcy żyliśmy jak na bombie zegarowej – bez pieniędzy, bez wsparcia, tylko we troje.
Wtedy pojawił się pan Marian – sąsiad z parteru. Pomagał mamie nosić zakupy, czasem przynosił nam świeże bułki albo mleko od swojej siostry ze wsi. Był cichy, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Z czasem zaczął przychodzić coraz częściej – naprawiał cieknący kran, wymienił żarówkę w łazience. Mama zaczęła się uśmiechać. Po raz pierwszy od lat zobaczyłam ją szczęśliwą.
Ale Tomek tego nie znosił. „Nie chcę żadnego obcego w domu!” – krzyczał pewnego wieczoru. „To nie jest nasz tata!”. Mama próbowała go uspokoić: „Marian tylko pomaga…”. Ale Tomek trzaskał drzwiami i zamykał się w swoim pokoju.
Ja byłam rozdarta. Z jednej strony cieszyłam się, że mama ma kogoś bliskiego. Z drugiej – czułam się zdradzona. Czy to znaczyło, że ojciec już nigdy nie wróci? Że mamy zapomnieć o wszystkim?
Minęły lata. Skończyłam liceum z wyróżnieniem i dostałam się na Uniwersytet Warszawski na psychologię. Wyprowadziłam się z domu – najpierw do akademika na Ochocie, potem do wynajmowanego mieszkania na Grochowie. Rzadko odwiedzałam mamę i Tomka – miałam swoje życie, swoje problemy. Pracowałam w kawiarni przy Placu Zbawiciela, zakochałam się w Adamie – chłopaku z Białegostoku, który studiował informatykę.
Wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Ale wtedy dostałam list.
Była środa, padał śnieg. Listonosz wręczył mi kopertę zaadresowaną moim panieńskim nazwiskiem: Marta Nowicka. Pismo było znajome – koślawe litery ojca.
„Cześć Martusia,
Piszę do Ciebie z Monachium. Wiem, że zawiodłem Ciebie i mamę… Wiem też, że nigdy mi nie wybaczysz. Ale chciałem Ci powiedzieć jedno: kocham Cię i zawsze będę Twoim ojcem.
Chciałem wrócić do Polski, ale boję się spojrzeć Wam w oczy. Może kiedyś mi wybaczysz.
Tata”
Zamarłam z listem w dłoni. Nie wiedziałam, co czuję – gniew? Smutek? Tęsknotę? Przez całą noc nie mogłam zasnąć.
Następnego dnia zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… dostałam list od taty.
– Wiem – odpowiedziała cicho. – Pisał też do mnie.
– Co napisał?
– Że żałuje… Że chciałby wrócić.
– A ty?
– Ja już nie potrafię mu zaufać.
Milczałyśmy długo.
– Mamo… czy Marian to…
– Tak – przerwała mi mama. – Jest ze mną od pięciu lat. Pomógł mi stanąć na nogi.
– A Tomek?
– Nadal nie rozmawia z Marianem. Mówi tylko: „Nie mam ojca”.
Poczułam ciężar na sercu.
Przez kolejne tygodnie próbowałam poukładać sobie wszystko w głowie. Adam pytał:
– Co się dzieje? Jesteś nieobecna.
– Nie wiem… Moja rodzina to jeden wielki bałagan.
– Każda rodzina ma swoje tajemnice – odpowiedział cicho.
W końcu postanowiłam napisać do ojca.
„Tato,
Nie wiem, czy potrafię Ci wybaczyć. Ale dziękuję za list.”
Nie odpisał.
Minęły dwa lata. Mama zachorowała na raka piersi. Marian był przy niej codziennie – woził ją na chemioterapię do Centrum Onkologii na Ursynowie, gotował rosół, sprzątał mieszkanie. Tomek wyprowadził się do dziewczyny na Bielany i rzadko dzwonił.
Pewnego dnia mama poprosiła mnie o rozmowę:
– Marta… jeśli coś mi się stanie… zaopiekuj się Tomkiem.
– Mamo! Nie mów tak!
– Obiecaj mi…
– Obiecuję.
Mama odeszła w listopadzie – dokładnie piętnaście lat po tamtym pamiętnym wieczorze z ojcem.
Na pogrzebie pojawił się Marian i Tomek – stali po przeciwnych stronach grobu. Adam trzymał mnie za rękę. Ojca nie było.
Po pogrzebie Marian podszedł do mnie:
– Marta… wiem, że nigdy nie będę dla was ojcem. Ale kochałem twoją mamę całym sercem.
– Wiem… Dziękuję ci za wszystko.
Tomek odwrócił się i odszedł bez słowa.
Dziś mam trzydzieści dwa lata i własną córkę, Hanię. Czasem patrzę na nią i zastanawiam się: czy potrafię być lepszą matką niż moja mama? Czy uda mi się uchronić ją przed błędami przeszłości?
A Wy? Czy można naprawdę wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili? Czy rodzina to coś więcej niż więzy krwi?