Paczka, która rozbiła rodzinę: Opowieść o wieńcu, który zmienił wszystko
Zanim jeszcze zdążyłam wyłączyć gaz pod garnkiem, rozległ się dzwonek do drzwi. Serce zabiło mi mocniej – nie spodziewałam się nikogo, a przecież był środek tygodnia, godzina, o której nawet listonosz już nie przychodzi. Wytarłam ręce o fartuch i otworzyłam drzwi. Stał tam młody chłopak w kurtce z logo firmy kurierskiej, trzymając w rękach ogromne pudło owinięte czarną folią.
– Dzień dobry, przesyłka dla pani Anny Kaczmarek? – zapytał, patrząc na mnie z lekkim zniecierpliwieniem.
– Tak, to ja… Ale ja niczego nie zamawiałam – odpowiedziałam, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
– Adres się zgadza. Proszę podpisać.
Z drżącą ręką złożyłam podpis. Kurier odwrócił się na pięcie i już go nie było. Z trudem wciągnęłam pudło do przedpokoju. Pachniało… czymś znajomym, ale nie mogłam od razu skojarzyć czym. Otworzyłam folię i wtedy zamarłam. W środku leżał pogrzebowy wieniec, ogromny, z czarną szarfą, na której złotymi literami wypisano: „Ostatnie pożegnanie, Anno”.
Nogi się pode mną ugięły. Przez chwilę patrzyłam na to jak zahipnotyzowana. Kto mógłby zrobić coś takiego? Przecież to nie był żart – to była groźba. Albo przekleństwo. Albo…
– Michał! – krzyknęłam do męża, który siedział w salonie z nosem w laptopie. – Chodź tu natychmiast!
Przyszedł powoli, jakby go to wszystko nie dotyczyło. Spojrzał na wieniec i wzruszył ramionami.
– Pewnie pomyłka. Ktoś się wygłupia.
– Ty naprawdę myślisz, że to przypadek? Przecież tu jest moje imię! – głos mi się łamał.
– Może twoja matka? – rzucił bez przekonania.
– Moja matka? Ona by mnie raczej zaprosiła na rosół niż wysłała wieniec! – syknęłam. – Może twoja?
Michał zamilkł. Wiedziałam, że dotknęłam czułego punktu. Jego matka, Danuta, od początku naszego małżeństwa traktowała mnie jak intruza. Nigdy nie powiedziała mi „dzień dobry” bez ironii w głosie. Zawsze byłam „tą dziewczyną z bloku”, „tą, co nie skończyła studiów”, „tą, co nie umie nawet upiec sernika”.
Pamiętam, jak na naszym weselu podeszła do mnie i powiedziała szeptem:
– Michał mógł mieć każdą. Wybrał ciebie, bo byłeś pod ręką.
Wtedy myślałam, że to tylko stres. Ale przez kolejne lata jej słowa wbijały się we mnie jak drzazgi. Każda wizyta kończyła się łzami. Każdy telefon – pretensjami. A Michał? Zawsze powtarzał:
– Nie przesadzaj, mama jest po prostu szczera.
Szczera? Kiedy wprowadziła się do nas „na chwilę”, bo „remont w jej mieszkaniu się przedłuża”, ta chwila trwała pół roku. Zajęła naszą sypialnię, a my spaliśmy na rozkładanej kanapie. Rano budziła mnie dźwięk jej pantofli i komentarze:
– Znowu nie posprzątałaś kuchni. Jak ty chcesz mieć dzieci, skoro nie ogarniasz nawet zlewu?
A Michał? Milczał. Zawsze milczał.
Po tym wieńcu zaczęły się kolejne „przypadki”. Ktoś podrzucił do naszej skrzynki list bez znaczka: „Wiesz, że Michał zasługuje na lepsze?”. Potem znalazłam w szafie damską bieliznę, której nigdy nie kupowałam. Pokazałam ją mężowi.
– Może zostawiła ją tu twoja koleżanka? – rzucił beznamiętnie.
– Jaka koleżanka? Przecież ja nie mam tu żadnych koleżanek! – krzyczałam, ale on tylko wzruszył ramionami.
Najgorsze było to, że Danuta miała klucze do naszego mieszkania. Zawsze powtarzała, że „na wszelki wypadek”.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej i zastałam ją w mojej kuchni, przeglądającą moje szafki.
– Czego pani szuka? – zapytałam lodowato.
– Sprawdzam, czy masz coś do jedzenia dla mojego syna. On wygląda coraz gorzej przy tobie.
Zacisnęłam pięści. Chciałam wykrzyczeć jej wszystko, ale wiedziałam, że Michał stanie po jej stronie. Zawsze stawał.
Kiedy zaproponowałam, żebyśmy się wyprowadzili do innego miasta, Michał powiedział:
– Przesadzasz. Mama jest sama, nie możemy jej zostawić.
A potem przyszła ta noc. Obudził mnie szelest w kuchni. Wstałam i zobaczyłam Danutę, jak wkłada coś do lodówki. Udawałam, że tego nie widzę. Rano znalazłam w zamrażarce… martwego szczura. Zgłosiłam to na policję, ale usłyszałam tylko:
– Może to żart sąsiadów?
Zaczęłam wariować. Przestałam spać, przestałam jeść. Michał coraz częściej wychodził z domu „na spotkania z kolegami”.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej i zastałam go z inną kobietą. Siedzieli razem na kanapie, śmiali się. Kiedy mnie zobaczyli, kobieta zerwała się na równe nogi i wybiegła.
– To nie tak jak myślisz – zaczął Michał.
– Jak więc? – zapytałam cicho.
– To tylko koleżanka z pracy.
Nie wierzyłam mu. Wiedziałam, że to koniec. Spakowałam walizkę i wyszłam. Danuta patrzyła na mnie z satysfakcją.
– Wiedziałam, że nie jesteś dla niego odpowiednia – powiedziała, kiedy zamykałam za sobą drzwi.
Przez kilka miesięcy mieszkałam u siostry. Michał dzwonił kilka razy, ale nigdy nie przeprosił. W końcu dowiedziałam się od wspólnych znajomych, że wrócił do matki. A Danuta? Podobno znalazła sobie nowego „przyjaciela”, który wpuścił ją do swojego mieszkania – i po miesiącu wyrzucił za drzwi.
Czasem myślę o tych wszystkich latach. O tym, jak bardzo chciałam być kochana i akceptowana. O tym, jak bardzo się starałam, a i tak nigdy nie byłam wystarczająca. Czy naprawdę można żyć w cieniu czyjejś nienawiści i nie zwariować? Czy miłość jest warta takiego poświęcenia?
A wy? Czy kiedykolwiek musieliście wybierać między sobą a rodziną partnera? Czy warto walczyć o kogoś, kto nigdy nie stanie po naszej stronie?