Macocha uratowała mnie z sierocińca po śmierci taty. Teraz chcę jej podziękować – historia, która zmieniła moje życie
Drzwi do pokoju w domu dziecka zatrzasnęły się z hukiem, a ja osunąłem się na zimną podłogę, ściskając w dłoni jedyne zdjęcie taty. Miałem wtedy jedenaście lat i byłem przekonany, że to koniec – koniec rodziny, koniec dzieciństwa, koniec wszystkiego. W głowie wciąż dźwięczały mi słowa babci: „Nie martw się, Dawidku, jeszcze wszystko się ułoży”. Ale jak miało się ułożyć, skoro zostałem sam jak palec?
Mama zmarła nagle, na raka trzustki. Tata, pan Andrzej, nie wytrzymał tej pustki – najpierw zamknął się w sobie, potem otworzył butelkę. Z dnia na dzień nasz dom w Zabrzu zamienił się w ruinę: brudne naczynia piętrzyły się w zlewie, a ja coraz częściej chodziłem spać głodny. Zamiast bajek słuchałem kłótni przez ścianę i trzaskania drzwiami. W szkole przestałem się odzywać. Koledzy śmiali się z moich dziurawych butów i tego, że śmierdzę dymem papierosowym.
Pewnego dnia do naszego mieszkania przyszła kobieta z opieki społecznej. Pani Teresa spojrzała na mnie z troską i powiedziała: „Dawidzie, musimy ci pomóc”. Tata próbował udawać, że wszystko jest w porządku, ale nawet on wiedział, że to już koniec. Kilka tygodni później znaleźli go martwego na ławce w parku. Zawał serca – tak powiedzieli lekarze. Dla mnie to był po prostu kolejny dowód na to, że świat nie jest sprawiedliwy.
W domu dziecka czułem się jak numer na liście. Wychowawczynie były miłe, ale nie miały czasu na rozmowy. Inne dzieci były twarde – żeby przetrwać, trzeba było nauczyć się nie płakać. Najgorsze były noce: wtedy tęsknota ściskała gardło tak mocno, że nie mogłem oddychać.
I wtedy pojawiła się ona – pani Renata. Miała rude włosy i ciepłe oczy. Przyszła do domu dziecka razem ze swoim mężem, panem Markiem. Pamiętam ten dzień jak dziś: siedziałem skulony na łóżku, a ona usiadła obok i powiedziała: „Cześć Dawidzie. Słyszałam, że lubisz grać w piłkę”.
Nie odpowiedziałem jej wtedy ani słowa. Byłem zły na cały świat – na nią też. Przecież nie była moją mamą! Ale Renata nie zraziła się moim milczeniem. Przychodziła co tydzień: raz przyniosła mi nową piłkę, innym razem książkę o dinozaurach. Rozmawiała ze mną o wszystkim i o niczym. Z czasem zacząłem czekać na jej wizyty.
Pewnego dnia usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała poważnym tonem:
– Dawidzie, chcielibyśmy z Markiem zabrać cię do siebie na stałe. Nie musisz od razu mówić „tak”. Ale chcemy być twoją rodziną.
Zaniemówiłem. Bałem się zaufać – przecież już tyle razy ktoś obiecywał mi dom i miłość, a potem znikał bez słowa. Ale Renata była inna. Kiedy patrzyłem jej w oczy, widziałem szczerość.
Adopcja trwała kilka miesięcy. Było mnóstwo papierów, rozmów z psychologami i wizyt kuratora. W tym czasie Renata i Marek robili wszystko, żebym poczuł się częścią ich świata. Zaprosili mnie na święta Bożego Narodzenia – pierwszy raz od lat jadłem karpia przy wspólnym stole i śmiałem się do łez.
Ale nie wszyscy byli zachwyceni tą sytuacją. Marek miał córkę z pierwszego małżeństwa – Paulinę. Miała wtedy szesnaście lat i od początku patrzyła na mnie jak na intruza.
– Po co nam on? – rzuciła pewnego wieczoru podczas kolacji. – Przecież mamy już rodzinę!
Renata próbowała ją uspokoić:
– Paulina, Dawid potrzebuje domu tak samo jak ty kiedyś.
– Ale ja nie jestem sierotą! – krzyknęła Paulina i wybiegła z pokoju.
Przez wiele miesięcy czułem się jak piąte koło u wozu. Paulina ignorowała mnie w szkole (chodziliśmy do tej samej podstawówki), a jej koleżanki szeptały za moimi plecami:
– To ten nowy? Sierota?
Czasami miałem ochotę spakować się i wrócić do domu dziecka – tam przynajmniej nikt nie udawał, że mnie lubi.
Renata jednak nigdy się nie poddała. Siadała ze mną wieczorami przy herbacie i pytała:
– Co cię gryzie?
A ja milczałem albo rzucałem coś opryskliwie. Pewnego razu wybuchłem:
– Po co to wszystko? I tak nigdy nie będę waszym synem!
Renata przytuliła mnie mocno:
– Dla mnie już jesteś synem. Nawet jeśli jeszcze tego nie czujesz.
To był przełomowy moment. Zacząłem powoli otwierać się na nową rodzinę. Marek zabierał mnie na mecze Górnika Zabrze, a Renata nauczyła piec szarlotkę według przepisu mojej mamy (znalazła go w starym zeszycie). Z czasem nawet Paulina zaczęła traktować mnie lepiej – szczególnie po tym, jak pomogłem jej w matematyce przed egzaminem ósmoklasisty.
Ale życie nie jest bajką. Gdy wydawało się, że wszystko zaczyna się układać, Renata zachorowała na grypę i trafiła do szpitala z powikłaniami. Przez dwa tygodnie bałem się każdego telefonu – myślałem tylko o tym, że mogę ją stracić tak samo jak mamę.
Wtedy pierwszy raz modliłem się naprawdę szczerze:
– Boże, jeśli ją zabierzesz, to ja już naprawdę nie dam rady…
Na szczęście Renata wróciła do zdrowia. Kiedy wyszła ze szpitala, przytuliłem ją tak mocno, że aż zabrakło nam tchu.
– Już nigdy cię nie zostawię – wyszeptałem przez łzy.
Ona tylko pogłaskała mnie po głowie:
– I ja ciebie też nie.
Dziś jestem dorosły – mam własną rodzinę i dwójkę dzieci. Ale nigdy nie zapomniałem o tym, co zrobiła dla mnie Renata. To ona nauczyła mnie kochać mimo strachu; to ona pokazała mi, że rodzina to nie tylko więzy krwi.
Często odwiedzam ją z wnukami i patrzę, jak bawi się z nimi w ogrodzie pod Zabrzem. Czasami siadamy razem przy stole i wspominamy stare czasy.
– Pamiętasz ten pierwszy dzień w domu dziecka? – pyta Renata z uśmiechem.
– Pamiętam wszystko – odpowiadam szczerze.
Dziś wiem jedno: gdyby nie ona, pewnie już dawno by mnie nie było – przynajmniej tego prawdziwego mnie.
Czy można być wdzięcznym komuś bardziej niż własnej matce? Czy miłość przybranej mamy jest mniej prawdziwa niż tej biologicznej? Czekam na wasze historie i przemyślenia…