Duma mojej teściowej, czyli jak stary kredens rozbił rodzinę
– Nie wejdziecie z tymi gratami do mojego mieszkania! – wrzasnęła pani Halina, stojąc w progu swojej kawalerki na Pradze. Była środa, godzina 18:00, a ja z Piotrem dźwigaliśmy właśnie ciężki, dębowy kredens po mojej babci. Miałam nadzieję, że ten mebel – solidny, choć już nie najnowszy – pomoże urządzić jej puste cztery ściany. Zamiast wdzięczności dostałam w twarz jej pogardą.
Nie wiem, czy bardziej bolały mnie słowa teściowej, czy spojrzenie Piotra, który stał między nami jak dziecko podczas awantury rodziców. Od początku naszego małżeństwa czułam się jak intruz. Pani Halina była kobietą twardą, samotną od lat wdową po kolejarzu. Wychowywała Piotra sama, a potem przez lata trzymała go przy sobie jak jedyną kotwicę. Kiedy się pobraliśmy, nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś inny stał się dla niego ważniejszy.
– Martyna, zostaw to! – Piotr próbował mnie powstrzymać, kiedy zaczęłam wnosić kredens na klatkę schodową. – Moja mama nie chce tych mebli.
Ale ja nie mogłam znieść myśli, że pani Halina śpi na rozkładanym fotelu i trzyma ubrania w kartonach po telewizorze. Po śmierci mojego dziadka odziedziczyłam kilka porządnych sprzętów – szafę, stół i właśnie ten kredens. Chciałam się podzielić. Chciałam być częścią tej rodziny.
– To nie są graty! – odpowiedziałam ostro. – To pamiątki rodzinne. Chcieliśmy tylko pomóc.
Pani Halina spojrzała na mnie z góry.
– Pomóc? To jałmużna! Myślicie, że jestem żebraczką? Że nie stać mnie na własne meble?
Zrobiło mi się gorąco. Przecież wiedziałam, że jej emerytura ledwo starcza na czynsz i leki. Piotr milczał. Wiedziałam już wtedy, że nie stanie po mojej stronie.
Wróciliśmy do domu w ciszy. W samochodzie Piotr zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, że pobielały mu knykcie.
– Po co się uparłaś? – zapytał cicho. – Wiesz, jaka ona jest.
– Bo nie mogę patrzeć, jak twoja matka żyje w pustce! – wybuchłam. – Przecież to twoja rodzina!
– A ty? – odparł z goryczą. – Ty jesteś moją rodziną czy tylko chcesz się wykazać?
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo różni jesteśmy z Piotrem. On zawsze chciał spokoju za wszelką cenę. Ja – sprawiedliwości i bliskości. Czy to naprawdę tak wiele?
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Martynko, słyszałam od cioci Jadzi, że Halina zrobiła ci awanturę na klatce schodowej. Cała kamienica już wie.
Zacisnęłam powieki.
– Mamo, ja już nie wiem, co robić. Czuję się jak piąte koło u wozu.
Mama westchnęła.
– Może czas przestać się starać? Niektórzy ludzie nie chcą pomocy.
Ale ja nie umiałam odpuścić. Przez kolejne tygodnie próbowałam nawiązać kontakt z teściową. Zapraszałam ją na obiadki, przynosiłam domowe ciasto. Zawsze odmawiała albo przychodziła i siedziała sztywno przy stole, patrząc na mnie spod byka.
W końcu przyszedł dzień imienin Piotra. Zaprosiłam całą rodzinę – moich rodziców, siostrę z mężem i dzieciakami oraz panią Halinę. Przy stole atmosfera była napięta jak struna.
– A wy to kiedy dzieci planujecie? – zagaiła moja mama.
Pani Halina prychnęła.
– Najpierw niech Martyna nauczy się szacunku do starszych! Bo jak ktoś daje stare meble zamiast nowego życia synowi…
Zapadła cisza. Piotr spuścił głowę. Moja siostra spojrzała na mnie ze współczuciem.
Po obiedzie wyszłam na balkon i rozpłakałam się jak dziecko. Piotr przyszedł za mną.
– Przepraszam cię – powiedział cicho. – Moja mama nigdy nie była łatwa.
– Ale dlaczego zawsze ja mam ustępować? – zapytałam przez łzy. – Dlaczego ona może wszystko?
Nie odpowiedział.
Od tamtej pory nasze małżeństwo zaczęło się kruszyć. Każda rozmowa o rodzinie kończyła się kłótnią. Piotr coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Ja zamykałam się w sobie.
Pewnego dnia znalazłam w skrzynce list od pani Haliny:
„Martyno,
Nie chcę twojej litości ani twoich starych mebli. Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, zostaw mnie w spokoju.
Halina”
Poczułam ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, bo przestałam walczyć z wiatrakami. Żal – bo wiedziałam już, że nigdy nie będziemy prawdziwą rodziną.
Minęły miesiące. Kredens stał w piwnicy i pokrywał się kurzem. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. W końcu Piotr wyprowadził się na kilka tygodni do kolegi.
Wtedy zadzwoniła moja mama:
– Martynko… Tata miał zawał. Jest w szpitalu.
Świat mi się zawalił. Przez kilka dni żyłam jak we śnie – szpitalne korytarze, zapach środków dezynfekujących, ciche rozmowy lekarzy. Piotr pojawił się dopiero trzeciego dnia.
– Przepraszam – powiedział tylko i przytulił mnie mocno.
Wtedy zrozumiałam: rodzina to nie tylko krew i nazwisko. To wybory każdego dnia – czy będziemy razem mimo wszystko, czy pozwolimy dumie i urazom nas rozdzielić.
Po powrocie taty do domu postanowiłam oddać kredens do domu samotnej matki na Grochowie. Tam znalazł nowy dom i nowe życie.
Z Piotrem zaczęliśmy powoli odbudowywać nasze relacje – bez presji ze strony jego matki, bez prób udowadniania czegokolwiek komukolwiek poza nami samymi.
Dziś patrzę na tamte wydarzenia z dystansem i pytam siebie: czy warto było tyle walczyć o czyjąś akceptację? Czy czasem lepiej po prostu pozwolić ludziom żyć po swojemu? Może duma to tylko skorupa chroniąca przed samotnością… Ale czy warto przez nią tracić bliskich?