Poród, którego nikt się nie spodziewał: Moja walka o życie i rodzinę

– Mamo, proszę, nie zostawiaj mnie teraz! – usłyszałam roztrzęsiony głos mojej córki, Zosi, kiedy po raz kolejny próbowałam złapać oddech. Była środa, środek nocy, a ja leżałam na podłodze w naszej kuchni w bloku na warszawskim Ursynowie. Skurcze zaczęły się nagle, trzy tygodnie przed terminem. Mój mąż, Tomek, biegał po mieszkaniu w panice, szukając kluczy do samochodu i próbując dodzwonić się do mojej mamy. Ja natomiast czułam, jakby ktoś ściskał mnie od środka żelazną ręką.

Zawsze wyobrażałam sobie ten dzień inaczej. Miało być spokojnie, z walizką spakowaną tydzień wcześniej, z Tomkiem trzymającym mnie za rękę i moją mamą czekającą pod szpitalem z termosami rosołu. Tymczasem wszystko wymknęło się spod kontroli. Zosia płakała, bo nie rozumiała, dlaczego mama nagle krzyczy i nie może wstać z podłogi. Tomek przeklinał pod nosem, a ja czułam narastający strach – nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o dziecko, które miało przyjść na świat.

W końcu udało nam się dotrzeć do szpitala na Banacha. Pamiętam światła korytarzy i twarze pielęgniarek – zamazane przez łzy i ból. Lekarz spojrzał na mnie z powagą i powiedział: – Musimy działać natychmiast. Tętno dziecka spada. – Wtedy poczułam lodowaty strach. Zosia została z babcią na korytarzu, a mnie zabrano na salę operacyjną. Wszystko działo się jak we śnie – maska tlenowa, zimne światło lampy, głosy lekarzy. Przed oczami miałam tylko twarz Tomka i pytanie: czy jeszcze kiedyś zobaczę swoje dzieci?

Obudziłam się kilka godzin później. Było ciemno, cicho. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem zobaczyłam Tomka – siedział przy łóżku, blady jak ściana. – Udało się – wyszeptał drżącym głosem. – Ale było bardzo źle. Mały jest w inkubatorze. Ty… straciłaś dużo krwi. Lekarze nie byli pewni, czy przeżyjesz.

Poczułam się jakby ktoś wyciągnął mi pod nogami grunt. Zamiast radości z narodzin syna – Michała – ogarnęła mnie pustka i przerażenie. Nie mogłam go zobaczyć przez pierwsze dni. Leżałam pod kroplówką, słaba jak nigdy wcześniej. W głowie kłębiły mi się myśli: czy to moja wina? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była wcześniej pojechać do szpitala?

Tomek próbował być silny dla mnie i dla Zosi, ale widziałam w jego oczach zmęczenie i żal. Moja mama obwiniała go za to, że nie zadzwonił po karetkę od razu. On z kolei zarzucał jej, że nie była z nami tej nocy. Atmosfera w domu gęstniała z każdym dniem. Zosia zamknęła się w sobie – przestała mówić o braciszku, bała się spać sama w pokoju.

Kiedy w końcu pozwolili mi zobaczyć Michała, miałam wrażenie, że patrzę na obce dziecko – taki był malutki, podłączony do rurek i monitorów. Próbowałam go dotknąć przez szybkę inkubatora, ale czułam tylko bezsilność i rozpacz. Pielęgniarka powiedziała mi: – Proszę być silną dla niego. On czuje pani emocje.

Wróciłam do domu po dwóch tygodniach – fizycznie słaba, psychicznie rozbita. Michał został jeszcze w szpitalu. Każdy dzień był walką – z własnym ciałem, z lękiem o syna i z narastającymi konfliktami w rodzinie. Mama coraz częściej wypominała Tomkowi jego błędy; on zamykał się w sobie i coraz częściej wychodził z domu wieczorami „przewietrzyć głowę”. Ja próbowałam być matką dla Zosi i jednocześnie nie zwariować ze strachu o Michała.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez przypadek rozmowę mamy z Tomkiem:
– Gdybyś był bardziej odpowiedzialny…
– A pani myśli, że pani jest bez winy? Gdzie pani była tej nocy?
– Przestańcie! – krzyknęłam nagle, nie wytrzymując napięcia.
Oboje spojrzeli na mnie ze zdziwieniem i poczuciem winy.
– To nie czas na kłótnie! Michał nas potrzebuje! Zosia nas potrzebuje! Ja… ja też was potrzebuję!

Po tej rozmowie coś się zmieniło. Mama zaczęła pomagać mi bardziej praktycznie – gotowała obiady, zabierała Zosię na spacery. Tomek starał się być obecny przy mnie i częściej jeździliśmy razem do szpitala do Michała. Ale rany pozostały – nie tylko te fizyczne.

Kiedy w końcu zabraliśmy Michała do domu po miesiącu walki o jego życie, czułam ulgę pomieszaną ze strachem. Bałam się każdego kaszlu, każdego płaczu. Zosia długo nie chciała podejść do brata – bała się, że znów coś złego się stanie.

Minęły już dwa lata od tamtej nocy. Michał jest zdrowym chłopcem, choć czasem jeszcze jeździmy na kontrole do szpitala. Zosia powoli odzyskała radość życia, choć czasem budzi się w nocy z płaczem. Ja… jestem inną osobą niż wtedy. Silniejszą? Może bardziej ostrożną? Często wracam myślami do tamtej nocy i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym była bardziej uważna albo mniej spanikowana… czy uniknęlibyśmy tego wszystkiego?

Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania. Ale wiem jedno: rodzina to nie tylko radość i szczęście – to też ból, strach i walka o siebie nawzajem nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone.

Czy wy też czasem czujecie się bezsilni wobec losu? Jak poradziliście sobie z rodzinnymi kryzysami? Może warto o tym porozmawiać…