Samotność wśród bliskich – historia Zofii Kaczmarek

– Mamo, nie przesadzaj, przecież mówiłam, że nie dam rady przyjechać! – głos mojej córki Joanny odbijał się echem w pustym salonie. Stałam przy oknie, patrząc na mokre od deszczu ulice Poznania. Był mój jubileusz – siedemdziesiąte urodziny. Zamiast śmiechu wnuków i zapachu świeżo upieczonego sernika, słyszałam tylko szum samochodów i cichy płacz w środku siebie.

– Ale przecież obiecałaś… – wyszeptałam do słuchawki, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– Mamo, Tomek ma kolokwium, a ja mam dyżur w szpitalu. Nie mogę wszystkiego rzucić. Przepraszam, ale musisz to zrozumieć. – Joanna rozłączyła się szybciej, niż zdążyłam odpowiedzieć.

Odłożyłam telefon na stół. Przez chwilę miałam ochotę rzucić nim o ścianę, ale zaraz potem przyszło poczucie winy. Przecież nie chciałam być ciężarem. Tylko raz w roku miałam nadzieję, że wszyscy się spotkamy. Że będziemy rodziną jak dawniej.

W kuchni czekał już barszcz z uszkami – ulubione danie mojego syna Michała. On też nie przyjechał. Napisał SMS-a: „Mamo, sorry, szef mnie zatrzymał. Wpadnę w weekend.”

Tylko najstarsza córka, Marta, mieszkała w tym samym bloku. Przyszła na chwilę z wnuczką, ale zaraz musiała lecieć na próbę chóru.

– Mamo, nie bądź smutna! – rzuciła przez ramię, całując mnie w policzek. – Wiesz, jak jest. Każdy ma swoje życie.

Zostałam sama przy stole dla sześciu osób. Sztućce błyszczały w świetle lampy, a tort malinowy powoli tracił świeżość. Siedziałam tak długo, aż zegar wybił północ. Wtedy zadzwoniła sąsiadka, pani Halina.

– Zosiu, nie śpisz jeszcze? – zapytała cicho.

– Nie mogę zasnąć – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Wpadnij jutro na kawę. Pogadamy.

Następnego dnia poszłam do Haliny z kawałkiem tortu. Usiadłyśmy przy kuchennym stole.

– Dzieci nie przyszły? – zapytała bez ogródek.

– Każdy zajęty… – wzruszyłam ramionami.

Halina spojrzała na mnie z troską.

– Moja Anka też rzadko dzwoni. Ale wiesz co? Zapisałam się do klubu seniora na Malcie. Tam przynajmniej ktoś mnie słucha.

Poczułam ukłucie zazdrości i… wstydu. Ja nigdy nie robiłam nic dla siebie. Zawsze tylko praca, dom, dzieci. Nawet po śmierci męża żyłam ich problemami: kredyty Joanny, rozwód Michała, depresja Marty po utracie pracy.

Wieczorem zadzwoniła Joanna.

– Mamo, przepraszam za ton rano. Jestem wykończona. Może w sobotę zjemy razem obiad?

– Dobrze – odpowiedziałam bez entuzjazmu.

W sobotę przyszli wszyscy troje z rodzinami. Było gwarno i tłoczno. Ale rozmowy toczyły się wokół ich spraw: szkoła wnuków, awans Michała, nowy samochód Marty.

– A ty co u siebie? – zapytała nagle Joanna.

Zawahałam się.

– Nic nowego… – skłamałam.

Bo co miałam powiedzieć? Że czuję się niewidzialna? Że czasem mam ochotę wyjść z domu i już nie wrócić?

Po obiedzie Marta poprosiła mnie o opiekę nad wnuczką w przyszłym tygodniu.

– Mamo, tylko ty potrafisz ją uspokoić przed snem! – powiedziała z uśmiechem.

Zgodziłam się odruchowo. Tak było zawsze: ja miałam być tą niezawodną, gotową do pomocy matką i babcią.

Wieczorem długo siedziałam przy oknie. Na podwórku dzieci bawiły się w berka, a ja czułam się jak duch we własnym życiu.

Następnego dnia zadzwoniła Halina:

– Zosiu, idziemy na zajęcia taneczne! Nie ma wymówek!

Zaśmiałam się przez łzy:

– Halinko, ja tańczyć? W tym wieku?

– A co ci szkodzi? Najwyżej się pośmiejemy!

Poszłam z nią z przekory do samej siebie. Na sali było kilkanaście kobiet i trzech panów. Wszyscy śmiali się głośno, nikt nie patrzył na zmarszczki czy siwe włosy.

Po zajęciach usiadłyśmy na ławce nad Maltą.

– Widzisz? Życie jeszcze się nie skończyło – powiedziała Halina.

Poczułam coś dziwnego: lekkość i radość. Przez chwilę byłam po prostu Zofią – nie matką, nie babcią, nie wdową.

W domu zadzwonił telefon:

– Mamo! Gdzie byłaś? Próbowałam się dodzwonić! – Joanna brzmiała zaniepokojona.

– Byłam na tańcach z Haliną – odpowiedziałam spokojnie.

Zapadła cisza po drugiej stronie słuchawki.

– Ty? Na tańcach?

– Tak. I chyba pójdę jeszcze raz.

Joanna milczała przez chwilę.

– Mamo… czy ty jesteś szczęśliwa?

To pytanie zaskoczyło mnie bardziej niż wszystko inne tego dnia.

– Nie wiem… Ale próbuję być – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Od tamtego dnia zaczęłam powoli zmieniać swoje życie. Zapisałam się na zajęcia plastyczne i zaczęłam spotykać się z innymi kobietami z osiedla. Czasem jeździłyśmy razem na wycieczki rowerowe po Wielkopolsce albo chodziłyśmy do kina studyjnego na Starym Rynku.

Dzieci początkowo były zdziwione moją przemianą. Michał próbował mnie przekonać:

– Mamo, może lepiej odpocznij w domu? Po co ci te wszystkie aktywności?

Ale ja już wiedziałam swoje:

– Michałku, całe życie odpoczywałam dla was. Teraz chcę trochę dla siebie.

Nie zawsze było łatwo. Czasem wracały stare lęki: że jestem egoistką, że zaniedbuję rodzinę. Ale Halina powtarzała:

– Zosiu, szczęśliwa matka to szczęśliwe dzieci!

Po kilku miesiącach zauważyłam zmianę także w moich dzieciach. Zaczęli częściej dzwonić nie tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali. Joanna zapisała się nawet ze mną na warsztaty ceramiczne i śmiałyśmy się razem jak za dawnych lat.

Wciąż bywają dni samotności – zwłaszcza wieczorami, gdy mieszkanie pustoszeje po rodzinnych wizytach. Ale już wiem, że samotność wśród bliskich to nie wyrok. To sygnał: czas zadbać o siebie i swoje marzenia.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: „Czy naprawdę trzeba było aż tylu lat i tylu łez, by nauczyć się żyć dla siebie?”

A wy? Czy też czuliście kiedyś samotność mając rodzinę tuż obok? Jak sobie z tym radzicie?