Mam 60 lat i zakochałam się w kimś innym. Czy naprawdę powinnam zniszczyć wszystko, co budowałam przez całe życie?
— Znowu wracasz późno, Aniu? — głos Marka odbił się echem w pustym przedpokoju. Stał oparty o framugę drzwi, z kubkiem herbaty w dłoni, patrząc na mnie z tym swoim zmęczonym, nieco ironicznym uśmiechem.
— Byłam u Zosi — skłamałam bez mrugnięcia okiem. — Pomagałam jej z wnukiem.
Wiedziałam, że nie uwierzył. Od miesięcy coś wisiało między nami w powietrzu — coś ciężkiego, lepkiego, czego nie dało się już zignorować. Nasze rozmowy ograniczały się do wymiany informacji o rachunkach, zakupach i pogodzie. Czasem miałam wrażenie, że jesteśmy tylko współlokatorami, których łączy kredyt i wspólna historia.
Ale dziś nie wróciłam późno przez Zosię. Dziś byłam z Pawłem. Pawłem, który pojawił się w moim życiu zupełnie niespodziewanie, jak ciepły wiatr po długiej zimie. Poznałam go na kursie komputerowym dla seniorów w bibliotece miejskiej. Siedział obok mnie, żartował z prowadzącego i miał ten błysk w oku, który sprawiał, że czułam się młodsza o trzydzieści lat.
— Aniu, a może pójdziemy na kawę po zajęciach? — zapytał któregoś dnia, a ja poczułam się jak nastolatka. Zgodziłam się bez wahania.
Od tamtej pory spotykaliśmy się regularnie. Najpierw niewinnie — kawa, rozmowy o życiu, wspólne spacery po parku. Potem coraz więcej śmiechu, coraz więcej dotyku. Aż w końcu…
Nie wiem, kiedy przekroczyliśmy granicę. Może wtedy, gdy pierwszy raz złapał mnie za rękę i nie puścił przez całą drogę do domu? Może wtedy, gdy wyznał mi, że od lat czuje się samotny, mimo że ma rodzinę? Może wtedy, gdy spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział: „Aniu, przy tobie czuję się żywy”.
Wróciłam do domu późno i od razu poczułam ciężar winy. Marek patrzył na mnie z wyrzutem, ale nie powiedział już nic więcej. Położył się spać tyłem do mnie, jak zwykle od kilku miesięcy.
Leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit. W głowie miałam chaos. Z jednej strony Paweł — czuły, uważny, sprawiający, że znów czuję się kobietą. Z drugiej Marek — mój mąż od czterdziestu lat, ojciec naszych dzieci, człowiek, z którym przeżyłam całe dorosłe życie.
Przypomniałam sobie nasze początki. Jak Marek przynosił mi kwiaty bez okazji, jak śmialiśmy się do łez przy kuchennym stole. Jak płakaliśmy razem po śmierci jego mamy. Jak trzymaliśmy się za ręce na porodówce, kiedy rodziła się nasza córka Magda.
Ale to wszystko było tak dawno… Teraz rozmawiamy głównie o tym, kto kupi chleb i kto odbierze wnuki z przedszkola.
— Mamo, co się dzieje? — zapytała mnie ostatnio Magda przez telefon. — Jesteś jakaś inna. Smutna albo… nieobecna.
— Wszystko dobrze, kochanie — odpowiedziałam szybko. — Po prostu jestem zmęczona.
Ale nie byłam zmęczona. Byłam rozdarta na pół.
Paweł coraz częściej mówił o wspólnej przyszłości.
— Aniu, zasługujesz na szczęście — powtarzał. — Nie możesz całe życie poświęcać się dla innych.
A ja zaczęłam myśleć o rozwodzie. O tym jednym słowie, które mogłoby przekreślić wszystko: święta spędzone razem, rodzinne obiady, wspólne zdjęcia na półkach.
Bałam się reakcji rodziny. Bałam się tego spojrzenia Magdy i Tomka — naszego syna — pełnego niezrozumienia i zawodu.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i powiedziałam Markowi prawdę.
— Marek… Muszę ci coś powiedzieć — zaczęłam drżącym głosem.
Spojrzał na mnie uważnie.
— Wiem — przerwał mi cicho. — Wiem od dawna.
Zamilkliśmy oboje. Przez chwilę słyszałam tylko tykanie zegara na ścianie.
— I co teraz? — zapytałam szeptem.
— Nie wiem — odpowiedział równie cicho. — Ale chyba już nie umiemy być razem.
Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Ulgę, bo nie musiałam już udawać. Strach — bo nie wiedziałam, co dalej.
Następnego dnia zadzwoniła Magda.
— Mamo… Tata do mnie dzwonił. Powiedział mi wszystko. Jak mogłaś?!
Usłyszałam w jej głosie ból i gniew.
— Przepraszam… Nie chciałam was skrzywdzić…
— Myślisz tylko o sobie! — krzyknęła i rozłączyła się.
Siedziałam długo przy stole z głową w dłoniach. Czułam się jak najgorszy człowiek na świecie.
Paweł próbował mnie pocieszać:
— Daj im czas. Oni też muszą to przeżyć.
Ale czy naprawdę miałam prawo burzyć świat mojej rodziny dla własnego szczęścia?
Minęły tygodnie pełne łez i milczenia. Marek wyprowadził się do siostry. Dzieci przestały dzwonić. Paweł był przy mnie każdego dnia, ale nawet jego obecność nie koiła bólu rozstania z dawnym życiem.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy warto było? Czy miłość po sześćdziesiątce usprawiedliwia rozpad rodziny? Czy mam prawo być szczęśliwa kosztem innych?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można zacząć wszystko od nowa mając 60 lat?