Między młotem a kowadłem: Historia o wyborach, które ranią serce
– Nie oddam się do żadnego domu starców! – głos ojczyma rozbrzmiał w słuchawce z taką siłą, że aż ścisnęło mnie w żołądku. – Tu się urodziłem i tu umrę, rozumiesz?
Zacisnęłam powieki, próbując powstrzymać łzy. Stałam w kuchni mojego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie, a za ścianą moja siedmioletnia Zosia układała puzzle. W powietrzu unosił się zapach zupy pomidorowej, ale ja czułam tylko ciężar odpowiedzialności, który przygniatał mnie coraz bardziej z każdym dniem.
– Tato, ja po prostu się martwię – wyszeptałam, choć wiedziałam, że nie znosi tego słowa. Nigdy nie był moim biologicznym ojcem, ale odkąd mama zmarła dziesięć lat temu, to on został moją jedyną rodziną. – Jesteś sam, a dom się sypie. Prąd ci odcięli na dwa dni, pamiętasz? Gdyby nie sąsiadka, kto by ci pomógł?
– Daj mi spokój, Marto! – przerwał mi ostro. – Nie jestem jeszcze warzywem. Zajmij się lepiej swoją córką.
Oparłam się o blat i spojrzałam na swoje odbicie w oknie. Zmęczone oczy, włosy związane byle jak w kucyk, cienie pod oczami. Czy naprawdę jestem aż tak złą córką? Czy można być dobrą matką i dobrą córką jednocześnie?
Zosia podeszła do mnie cicho i przytuliła się do mojej nogi.
– Mamusiu, czemu płaczesz?
Uklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno.
– Nic się nie dzieje, kochanie. Po prostu trochę się martwię o dziadka.
Zosia spojrzała na mnie poważnie.
– Może pojedziemy do niego na wakacje? Będziemy mu pomagać!
Uśmiechnęłam się smutno. Dla niej wszystko wydawało się takie proste. Ale ja wiedziałam, że to nie jest rozwiązanie. Pracuję na dwa etaty – rano w szkole jako nauczycielka polskiego, po południu korepetycje online. Każdy dzień to walka o przetrwanie. Nie mogę rzucić wszystkiego i wyjechać na wieś pod Siedlcami.
Wieczorem zadzwoniła do mnie ciotka Basia.
– Marta, musisz coś zrobić z tym starym uparciuchem – zaczęła bez ogródek. – Sąsiedzi mówią, że znowu chodził po nocy po ogrodzie i prawie się przewrócił na schodach. A jak sobie coś zrobi?
– Próbowałam z nim rozmawiać – westchnęłam. – On nie chce słyszeć o żadnej pomocy.
– To go zmusisz! – syknęła ciotka. – Ty jesteś jego jedyną rodziną! Jak coś mu się stanie, to twoja wina!
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. To była ta sama melodia co zawsze: odpowiedzialność, poczucie winy, presja. A przecież ja też mam swoje życie. Zosia potrzebuje mnie każdego dnia. Ostatnio coraz częściej budzi się w nocy z krzykiem – boi się ciemności odkąd jej tata wyjechał za granicę i przestał dzwonić.
Następnego dnia po pracy pojechałam do ojczyma. Wieś była jak wymarła – kilka domów na krzyż, sklep zamknięty na głucho, autobus jeździł dwa razy dziennie. Dom ojczyma wyglądał jeszcze gorzej niż ostatnio: odpadający tynk, wybite okno w komórce, chwasty po kolana.
W środku pachniało wilgocią i starością. Ojczym siedział przy stole w kuchni, popijał herbatę z emaliowanego kubka.
– Po co przyjechałaś? – burknął bez powitania.
Usiadłam naprzeciwko niego.
– Tato…
– Nie mów do mnie „tato” – przerwał mi szorstko. – Nie jestem twoim ojcem.
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
– Przepraszam… Ale musimy porozmawiać poważnie. Nie możesz tu zostać sam. Dom się wali, ty ledwo chodzisz…
– Dam sobie radę! – uderzył pięścią w stół. – Zawsze dawałem! Ty myślisz tylko o sobie! O swojej pracy, o tej małej…
– To nieprawda! – krzyknęłam nagle. – Całe życie próbuję pogodzić wszystko naraz! Mama umarła i zostałam sama! Ty też byłeś sam! Myślisz, że mi łatwo?
Zapadła cisza. Ojczym patrzył na mnie długo spod krzaczastych brwi.
– Ja nie chcę umierać w obcym miejscu – powiedział cicho. – Tu jest mój dom.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Ale ja nie mogę być wszędzie naraz…
Wróciłam do Warszawy rozbita. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Zosia wtuliła się we mnie i szeptała przez sen: „Nie zostawiaj mnie”.
Kilka dni później zadzwoniła sąsiadka ojczyma.
– Pani Marto, pan Janek przewrócił się w ogrodzie. Leżał tam pół godziny zanim go znalazłam…
Serce mi stanęło. Rzuciłam wszystko i pojechałam na wieś z Zosią. Ojczym leżał na kanapie z obandażowaną nogą i patrzył w sufit.
– Po co tu przyjechałaś? – mruknął bez wdzięczności.
Zosia podeszła do niego i podała mu rysunek: ona trzyma go za rękę pod wielkim słońcem.
– Dziadku, nie bój się. My ci pomożemy!
Ojczym spojrzał na nią i pierwszy raz od dawna zobaczyłam w jego oczach łzy.
Przez tydzień mieszkałyśmy u niego. Sprzątałyśmy dom, gotowałyśmy obiady, chodziłyśmy razem po zakupy do sklepu oddalonego o dwa kilometry. Ale wiedziałam, że to nie może trwać wiecznie.
Pewnego wieczoru usiadłam z ojczymem przy stole.
– Tato… Ja naprawdę chcę ci pomóc. Ale nie mogę rzucić pracy i życia w Warszawie…
Spojrzał na mnie długo.
– Wiem… Przepraszam, że byłem dla ciebie taki ostry… Po prostu boję się samotności bardziej niż śmierci.
Objęłam go mocno pierwszy raz od lat.
Znalazłyśmy kompromis: sąsiadka będzie wpadać codziennie, ja będę przyjeżdżać co weekend z Zosią, a gmina pomoże z opiekunką raz w tygodniu. Ojczym zgodził się też na alarm medyczny na rękę.
To nie jest idealne rozwiązanie. Każdego dnia czuję wyrzuty sumienia: czy robię wystarczająco dużo? Czy jestem dobrą córką? Czy Zosia nie cierpi przez to wszystko?
Czasem patrzę na nią i pytam siebie: czy można być dobrym dla wszystkich naraz? Czy zawsze musimy wybierać między tymi, których kochamy najbardziej?