Między miłością a żalem: Opowieść matki z Pragi Południe

— Wiesz co, mamo? Oni nam już tyle dali. A ty? Ty nigdy nic! — głos Kingi odbija się echem od ścian mojego dwupokojowego mieszkania na Grochowie. Czuję, jak serce mi się ściska, a dłonie zaczynają drżeć. Patrzę na nią — stoi na środku pokoju, zaciśnięte pięści, oczy pełne łez i gniewu. Mam wrażenie, że ktoś rozcina mnie od środka.

— Kinga, kochanie… Wiesz przecież, że oddałabym ci ostatni grosz, gdybym tylko mogła… — próbuję spokojnie, ale ona tylko macha ręką.

— Nie rozumiesz! Ich rodzice ciągle coś przynoszą, płacą rachunki, kupili nam nową pralkę… A ty? Tylko mówisz, że nie masz! — jej głos łamie się na końcu zdania.

Siadam ciężko na krześle przy kuchennym stole. Mam 67 lat. Emerytura ledwo starcza na czynsz i leki. Mój mąż Andrzej zmarł pięć lat temu — od tamtej pory życie stało się jeszcze trudniejsze. Kingę urodziłam późno, po latach nieudanych prób i poronień. Była moim cudem, słońcem po burzy. Wszystko, co miałam, dawałam jej. Teraz patrzy na mnie jak na obcą.

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz przyprowadziła do domu Michała. Był spokojny, dobrze wychowany, z rodziny lekarzy z Wilanowa. Jego rodzice — Barbara i Marek — prowadzą prywatną klinikę. Mają dom pod Warszawą, mieszkanie w centrum, jeżdżą nowymi samochodami. Kiedy Kinga i Michał się pobrali, Barbara kupiła im zmywarkę i dała pieniądze na wkład własny do kredytu. Ja przyniosłam stary serwis po babci i własnoręcznie haftowaną serwetę. Kinga tylko uśmiechnęła się uprzejmie.

Minęło sześć lat. Kinga i Michał mają dwójkę dzieci. Opiekuję się nimi zawsze, kiedy mogę — zabieram do parku Skaryszewskiego, piekę im racuchy, opowiadam bajki o warszawskich syrenach. Ale za każdym razem widzę nowe rzeczy: telewizor większy niż moje okno balkonowe, zabawki z Niemiec, designerskie wózki dla dzieci. Wszystko to przynoszą Barbara i Marek.

Pewnego dnia, gdy zostałam z wnukami, Kinga wróciła wcześniej z pracy. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole i długo milczała.

— Mamo… Wiesz jak mi wstyd? Kiedy teściowie ciągle coś dają… Czuję się gorsza, bo ty nie możesz nic — powiedziała cicho.

— Kinga… Oddałabym ci wszystko. Ale sama wiesz — emerytura ledwo starcza na życie… — odpowiedziałam bezradnie.

— Ale wszyscy inni mają! Tylko ja nie mam! — wybuchła nagle.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek wcześniej. Przypomniałam sobie wszystkie noce spędzone na modlitwie o dziecko; lata pracy na dwa etaty, żeby opłacić jej studia; miesiące oszczędzania na jej zimową kurtkę czy wycieczkę szkolną.

Nie powiedziałam tego wtedy. Patrzyłam tylko przez okno na szare bloki.

Kilka dni później zadzwoniła Barbara.

— Pani Zofio, wie pani… Nam naprawdę nie jest ciężko pomóc dzieciom. Ale może powinna pani porozmawiać z Kingą? Ona bardzo przeżywa to, że nie możecie dać tyle co my… — jej głos był uprzejmy, ale wyczułam w nim nutę wyższości.

Poczułam wstyd tak silny, że aż zabrakło mi tchu. Czy naprawdę aż tak zawiodłam jako matka? Czy miłość nie znaczy już nic wobec pieniędzy?

Tej nocy nie mogłam spać. Wspominałam Andrzeja — jak jedliśmy przez tydzień kaszę z sosem, żeby Kinga mogła pojechać na zieloną szkołę; jak płakałam po cichu w łazience ze zmęczenia; jak tuliłam ją po pierwszym zawodzie miłosnym.

Następnego dnia zadzwoniłam do Kingi.

— Przyjdź do mnie na herbatę — poprosiłam.

Przyszła wieczorem — zmęczona i rozdrażniona.

— Posłuchaj mnie uważnie — zaczęłam cicho, ale stanowczo. — Wiem, że trudno ci patrzeć na to wszystko, co dają Barbara i Marek. Ale ja mam tylko tę emeryturę i serce pełne miłości do ciebie i twoich dzieci. Wiesz ile razy marzyłam, żeby móc kupić ci samochód albo zapłacić za wakacje? Ale nie mogłam. I to nie czyni mnie gorszą matką.

Kinga długo milczała. W końcu jej oczy zaszkliły się łzami.

— Wiem mamo… Ale czasem czuję się przez to gorsza żona i matka… — wyszeptała.

Objęłam ją mocno.

— Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie. Dla twoich dzieci dam wszystko co mogę: czas, bajki i miłość… Może to nie są pieniądze, ale uwierz mi — to znaczy więcej niż myślisz.

Po tej rozmowie trochę się uspokoiło. Ale za każdym razem gdy Barbara przynosi nową zabawkę albo płaci za ferie wnuków w Alpach, widzę w oczach Kingi cień smutku i żalu.

Czasem pytam siebie: czy rodzice bez pieniędzy są skazani na bycie mniej ważnymi dla swoich dzieci? Czy naprawdę miłość bez prezentów już nic nie znaczy? Może nie jestem idealną matką… ale wiem jedno: miłości nie da się przeliczyć na złotówki. Czy to kiedykolwiek wystarczy mojej Kindze?