Nie przyszli na mój jubileusz – po podarowaniu im mieszkania nadal za ciasno
— Zosia, czy możesz mi pomóc z tymi talerzami? — zawołałam z kuchni, czując jak łzy napływają mi do oczu. Przez uchylone drzwi widziałam, jak moja córka siedzi przy stole, wpatrzona w ekran telefonu. W całym mieszkaniu pachniało świeżo upieczonym sernikiem i pieczonym schabem. Wszystko było gotowe na mój jubileusz — sześćdziesiąte urodziny. Tylko serce miałam ściśnięte jak nigdy dotąd.
Od tygodnia żyłam tym dniem. Każdego ranka budziłam się z myślą, co jeszcze mogę przygotować, żeby było idealnie. Chciałam, żeby Marek i Zosia poczuli się jak dawniej — jak wtedy, gdy byli mali, a ja robiłam im kakao i czytałam bajki przed snem. Teraz byli dorośli, mieli swoje życie, ale przecież rodzina to rodzina. Przecież oddałam im wszystko, co miałam — nawet mieszkanie, w którym teraz mieszkamy razem z Zosią, bo Marek ze swoją żoną i dziećmi zajęli większe, które dostał ode mnie na ślub.
— Mamo, przecież mówiłam ci, że nie wiem, czy Marek przyjdzie — rzuciła Zosia bez entuzjazmu, nie odrywając wzroku od telefonu.
— Ale przecież to moje urodziny… Sześćdziesiąte… — wyszeptałam bardziej do siebie niż do niej.
Wiedziałam, że Marek ostatnio był zajęty. Praca w banku, dwójka dzieci, żona — Aneta — która nigdy mnie nie lubiła. Ale czy naprawdę nie mógł znaleźć chwili? Przecież oddałam im mieszkanie na Bielanach, żeby mieli wygodniej. Sama przeniosłam się do mniejszego z Zosią, bo ona nie chciała jeszcze wyprowadzać się na swoje. „Za ciasno” — powtarzała czasem pod nosem. „Za ciasno na dwie dorosłe kobiety”.
Telefon zadzwonił tuż przed siedemnastą. Serce mi zamarło — może to Marek? Może jednak przyjdą?
— Halo? — odezwałam się drżącym głosem.
— Cześć mamo… — usłyszałam głos syna. — Słuchaj, nie damy rady dzisiaj przyjechać. Aneta źle się czuje, dzieci mają katar…
— Rozumiem… — przerwałam mu szybko, żeby nie usłyszał łamiącego się głosu. — Zdrowia dla wszystkich.
— Dzięki mamo. Zadzwonimy później. Sto lat!
Odstawiłam telefon na blat i poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Zosia spojrzała na mnie z ukosa.
— No widzisz? Mówiłam ci…
— Zosiu, czy ty też musisz gdzieś wychodzić? — zapytałam cicho.
Wzruszyła ramionami.
— Umówiłam się z koleżanką na wieczór… Ale mogę zostać na chwilę.
Przez chwilę stałyśmy w milczeniu w kuchni. Patrzyłam na stół zastawiony dla sześciu osób: dla mnie, Zosi, Marka z rodziną i mojej siostry Hani, która jednak zadzwoniła rano, że nie da rady przyjechać z Radomia.
W końcu usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Zosia jadła sernik bez słowa, ja patrzyłam w okno na szare bloki i ludzi wracających z pracy.
— Mamo… może powinnaś trochę odpuścić? — powiedziała nagle Zosia. — Nie możesz ciągle wszystkiego robić dla innych.
Spojrzałam na nią zdziwiona.
— Ale przecież rodzina jest najważniejsza…
— Może dla ciebie. Dla innych chyba niekoniecznie.
Te słowa bolały bardziej niż samotność tego dnia. Przypomniały mi się wszystkie chwile, kiedy rezygnowałam z siebie dla dzieci: kiedy Marek chciał nowe buty do piłki nożnej, a ja odkładałam na nich przez trzy miesiące; kiedy Zosia płakała po rozstaniu z chłopakiem i siedziałyśmy razem do rana; kiedy oddałam im mieszkania, żeby mieli łatwiej w życiu.
A teraz nawet nie przyszli na moje urodziny.
Wieczorem usiadłam sama przy stole. Wzięłam do ręki kieliszek wina i spojrzałam na zdjęcia dzieci stojące na półce. Uśmiechali się do mnie z fotografii sprzed lat — mali, szczęśliwi, jeszcze wtedy blisko mnie.
Telefon milczał. Żadnych wiadomości od Marka ani od Anety. Zosia wróciła późno w nocy i nawet nie zajrzała do mojego pokoju.
Zastanawiałam się: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ich rozpieszczałam? Czy powinnam była być bardziej stanowcza? A może po prostu taki jest świat — dzieci dorastają i zapominają o tych, którzy dali im wszystko?
Następnego dnia poszłam do sklepu po świeże bułki. Pani Basia zza lady spojrzała na mnie współczująco.
— I jak tam urodziny? Było wesoło?
Uśmiechnęłam się blado.
— Było… spokojnie.
Nie chciałam mówić prawdy. Wstydziłam się własnej samotności. W końcu tyle razy słyszałam: „Masz takie dobre dzieci!” A ja czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Wieczorem zadzwoniła Hania.
— Ela, nie martw się tak. Oni jeszcze zatęsknią za tobą. Musisz zacząć żyć dla siebie.
Ale jak to zrobić po sześćdziesiątce? Jak zacząć myśleć o sobie, kiedy przez całe życie myślało się tylko o innych?
Patrzyłam długo w lustro tego wieczoru. Widziałam zmarszczki wokół oczu i siwe włosy przy skroniach. Ale w oczach była jeszcze iskra — nadzieja, że może kiedyś dzieci zrozumieją. Może docenią to wszystko, co dla nich zrobiłam.
A jeśli nie? Czy można nauczyć się być szczęśliwym samemu?
Czasem myślę: czy naprawdę warto było oddać im wszystko? Czy matka powinna zawsze poświęcać siebie dla dzieci? Może powinnam była zostawić coś tylko dla siebie…