Nowa rodzina mojego syna zniszczyła mój dom: czy jeszcze kiedyś będę szczęśliwa?
Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja aż podskoczyłam, choć przecież powinnam być już przyzwyczajona do tego chaosu. – Mamo, to tylko dzieci! – krzyknął mój syn, Michał, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Ale ja już wiedziałam, że ten dzień będzie jak każdy inny – pełen krzyków, płaczu i poczucia, że jestem niewidzialna we własnym domu.
Trzy lata temu Michał wrócił do mnie po rozwodzie, ale nie sam. Przyprowadził nową żonę, Justynę, i jej dwójkę dzieci z poprzedniego małżeństwa: siedmioletnią Olę i czteroletniego Kubę. Miałam wtedy nadzieję, że to tylko na chwilę, że pomogę im stanąć na nogi. Ale chwilowe rozwiązania w Polsce mają to do siebie, że stają się wieczne.
Mieszkamy w starej kamienicy na Pradze – dwa pokoje, kuchnia i łazienka z oknem na podwórko, gdzie wiecznie ktoś pali papierosy. Kiedyś cieszyłam się ciszą i zapachem świeżo parzonej kawy o poranku. Teraz budzi mnie pisk dzieci i odgłos Justyny rozmawiającej przez telefon z koleżanką o najnowszych promocjach w galerii handlowej.
– Pani Grażyno, a mogę jeszcze jogurt? – Kuba stoi przede mną z brudną buzią i wyciąga rączki. Oczywiście, że może. Dzieci nie są niczemu winne. Ale kiedy patrzę na stertę naczyń w zlewie i górę prania w łazience, czuję jak narasta we mnie bezsilność.
Justyna nie pracuje. Tłumaczy się tym, że „dzieci są jeszcze małe” i „w Warszawie trudno o dobrą pracę”. Michał zarabia jako kierowca autobusu miejskiego – wraca zmęczony, rzuca torbę na podłogę i znika w łazience na godzinę. A potem siada przed telewizorem i udaje, że nie widzi bałaganu.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę:
– Michał, musimy porozmawiać. Tak dalej być nie może. Ja już nie mam siły wszystkiego robić sama.
– Mamo, przesadzasz. Justyna jest w trudnej sytuacji, dzieci są małe. Poza tym połowa mieszkania jest moja – odpowiedział chłodno.
– Ale ja tu mieszkam od trzydziestu lat! To mój dom!
– Teraz nasz – rzucił i wyszedł do kuchni.
Poczułam się jak intruz. Jakby moje życie zostało wymazane gumką do mazania tylko dlatego, że ktoś inny miał większe potrzeby.
Zaczęłam pracować dorywczo – sprzątam klatki schodowe w sąsiednich blokach. Wstaję o piątej rano, żeby wrócić zanim dzieci się obudzą. Moja emerytura nie wystarcza na rachunki i jedzenie dla pięciu osób. Czasem łapię się na tym, że liczę kromki chleba przed śniadaniem.
Najgorsze są weekendy. Wtedy Justyna zaprasza koleżanki z dziećmi. Wszyscy siedzą w salonie, rozkładają zabawki po całym mieszkaniu. Ja zamykam się w swoim pokoju i płaczę w poduszkę.
Pewnego dnia przyszła moja siostra, Halina.
– Grażyna, ty tak nie możesz! Oni cię wykorzystują! – powiedziała stanowczo.
– To przecież mój syn…
– Ale ty też jesteś człowiekiem! Masz prawo do spokoju!
Wiedziałam, że ma rację. Ale serce matki nie pozwala tak po prostu wyrzucić dziecka za drzwi.
Wszystko zmieniło się pewnej nocy. Obudził mnie ból w klatce piersiowej i szum w uszach. Upadłam na podłogę w kuchni – patelnia z jajecznicą roztrzaskała się o kafelki. Michał zadzwonił po pogotowie. W szpitalu lekarz spojrzał mi prosto w oczy:
– Pani Grażyno, jeśli nie zacznie pani dbać o siebie, kolejny raz może być ostatni.
Po powrocie do domu przez kilka dni Justyna udawała troskliwą synową. Przynosiła mi herbatę do łóżka, pytała jak się czuję. Ale szybko wszystko wróciło do normy: bałagan, hałas i poczucie bycia niewidzialną.
Zaczęłam rozważać wynajem kawalerki na drugim końcu miasta. Przeglądałam ogłoszenia po nocach, liczyłam oszczędności i zastanawiałam się, czy dam radę żyć sama. Bałam się samotności bardziej niż czegokolwiek innego.
Któregoś dnia usiadłam z Michałem przy stole:
– Synu… Ja już nie mogę tak żyć. Potrzebuję spokoju.
– To co chcesz zrobić? Wyrzucić nas?
– Chcę tylko trochę ciszy…
Nie odpowiedział. Wyszedł trzaskając drzwiami.
Wieczorem przyszła Justyna:
– Pani Grażyno… Ja wiem, że pani ciężko. Ale ja też nie mam dokąd pójść. Może jakoś się dogadamy?
– Dogadać? A może spróbowałaby pani czasem ugotować obiad albo posprzątać?
– Przecież jestem cały dzień z dziećmi!
– A ja całe życie byłam z dzieckiem i jeszcze pracowałam!
Wybuchła płaczem i uciekła do pokoju.
Od tamtej pory atmosfera jest jeszcze gorsza. Michał prawie się do mnie nie odzywa. Dzieci unikają mnie jak ognia – pewnie Justyna mówi im coś za moimi plecami.
Czasem myślę o tym wszystkim nocami: czy naprawdę jestem taka zła? Czy matka ma prawo walczyć o własny kąt? Czy powinnam poświęcić resztki zdrowia dla rodziny?
Patrzę przez okno na podwórko pełne śmieci i zastanawiam się: czy jeszcze kiedyś będę szczęśliwa? Czy ktoś mnie tu rozumie?