Każdej nocy przechodziłem obok restauracji… aż do chwili, gdy podszedł do mnie kucharz

Zimny listopadowy wiatr szarpał moją kurtkę, kiedy po raz kolejny przemierzałem ulicę Wileńską w Białymstoku. Było już po dwudziestej drugiej, a ja nie miałem dokąd wracać. W domu czekała na mnie tylko cisza i matka, która od miesięcy nie patrzyła mi w oczy. Ojciec odszedł, gdy miałem dziewięć lat. Zostawił nas z długami i obietnicą, że „jeszcze się odezwie”. Nie odezwał się nigdy.

Każdej nocy zatrzymywałem się pod oknem restauracji „Pod Orzechem”. Przez szybę widziałem ludzi – śmiejących się, rozmawiających, jedzących coś, czego zapach docierał aż na chodnik. Mój żołądek kurczył się z głodu. Czasem wyobrażałem sobie, że jestem jednym z nich. Że ktoś na mnie czeka z gorącą herbatą i talerzem pierogów.

Tego wieczoru było inaczej. Kiedy już miałem odejść, drzwi restauracji otworzyły się gwałtownie i wyszedł z nich mężczyzna w białym fartuchu. Zatrzymał mnie spojrzeniem.

– Ej, chłopaku! – zawołał. – Co ty tu robisz o tej porze?

Zamarłem. Chciałem uciec, ale nogi miałem jak z waty.

– Nic… tylko patrzę – wydukałem.

– Głodny jesteś?

Skinąłem głową. Wstyd palił mnie od środka.

– Chodź ze mną – powiedział i nie czekając na odpowiedź, wszedł z powrotem do środka.

W kuchni pachniało pieczonym mięsem i świeżym chlebem. Kucharz nalał mi talerz gorącej zupy.

– Jak masz na imię?

– Damian – odpowiedziałem cicho.

– Ja jestem pan Marek. Słuchaj, Damian… nie mam dla ciebie pracy, ale możesz pomóc przy zmywaniu naczyń. W zamian dostaniesz coś do jedzenia. Co ty na to?

Nie wierzyłem własnym uszom. Pracować? W restauracji? Ja?

– Mogę… – wyszeptałem.

Tak zaczęła się moja nowa codzienność. Każdego wieczoru po szkole biegłem do „Pod Orzechem”. Zmywałem gary, obierałem ziemniaki, czasem nawet mogłem popatrzeć, jak pan Marek kroi cebulę tak szybko, że ledwo nadążałem wzrokiem.

W domu matka nie pytała, gdzie jestem. Czasem wracała później ode mnie – zmęczona po zmianie w sklepie spożywczym. Kiedyś spróbowałem jej opowiedzieć o pracy w restauracji.

– Damian, nie łudź się – przerwała mi ostro. – I tak nic z tego nie będzie. Skończysz jak twój ojciec.

Te słowa bolały bardziej niż głód.

Ale pan Marek był inny. Pewnego dnia zapytał:

– Chciałbyś nauczyć się gotować?

Patrzyłem na niego zdumiony.

– Myślisz… że mógłbym?

Uśmiechnął się pod nosem.

– Każdy może, jeśli tylko chce i ma serce do roboty.

Od tamtej pory zacząłem zostawać dłużej. Uczyłem się siekać warzywa, robić rosół według starego przepisu jego babci, lepić pierogi szybciej niż ktokolwiek inny na kuchni. Czasem pan Marek pozwalał mi spróbować swoich dań i pytał:

– No i jak?

– Lepsze niż wszystko, co jadłem w życiu – odpowiadałem szczerze.

W szkole byłem niewidzialny. Koledzy śmiali się ze mnie: „Damian od garów”, „Damian śmierdzi cebulą”. Ale ja miałem swój świat – świat kuchni, zapachów i smaków.

W domu coraz częściej dochodziło do kłótni. Matka piła coraz więcej. Pewnego wieczoru wróciła pijana i zaczęła krzyczeć:

– Po co ci ta cała restauracja?! Myślisz, że ktoś cię tam doceni? Jesteś nikim!

Zacisnąłem zęby i wyszedłem bez słowa. Tego wieczoru spałem w piwnicy restauracji.

Pan Marek znalazł mnie rano skulonego pod schodami.

– Co się stało?

Nie odpowiedziałem. Po prostu płakałem.

Przytulił mnie mocno.

– Damian… czasem rodzina to nie ci, z którymi mieszkasz pod jednym dachem. Czasem to ci, którzy widzą w tobie coś więcej niż reszta świata.

Od tamtej pory traktowałem go jak ojca.

Mijały lata. Skończyłem szkołę zawodową jako kucharz. Pan Marek coraz częściej powierzał mi prowadzenie kuchni, kiedy sam musiał wyjść do urzędu czy lekarza.

Pewnego dnia przyszedł list z sądu – matka zostawiła mnie z długami po ojcu i wyjechała do Niemiec. Zostałem sam. Przez kilka tygodni spałem na zapleczu restauracji.

Pan Marek zaproponował mi pokój u siebie:

– Nie jesteś już dzieckiem, Damianie. Ale każdy czasem potrzebuje domu.

Zgodziłem się bez wahania.

Wkrótce potem pan Marek zachorował na serce. Kuchnia spadła na moje barki. Bałem się – czy dam radę? Czy klienci wrócą?

Pierwszego dnia samodzielnie przygotowałem menu: żurek z białą kiełbasą, schabowy z ziemniakami i surówką oraz pierogi ruskie według przepisu pana Marka.

Goście wracali. Chwalili jedzenie:

– Młody dobrze gotuje! – mówiła pani Zofia spod trójki.
– To chyba nowy szef kuchni? – pytał ktoś inny.

Czułem dumę i strach jednocześnie.

Po kilku miesiącach pan Marek wrócił do pracy – słabszy, ale uśmiechnięty.

– Jestem z ciebie dumny – powiedział pewnego wieczoru. – Przerosłeś mnie, chłopaku.

Wtedy pierwszy raz od lat poczułem się kimś ważnym.

Dziś mam dwadzieścia cztery lata i jestem szefem kuchni w „Pod Orzechem”. Co wtorek wprowadzam do menu danie mojego dzieciństwa: kasza gryczana z jajkiem sadzonym i ogórkiem kiszonym – prosty smak biedy i marzeń o lepszym życiu.

Czasem przychodzi matka – zmęczona życiem, starsza niż pamiętam. Siada w kącie i zamawia moje danie tygodnia. Nigdy nie rozmawiamy długo. Ale kiedy wychodzi, zostawia napiwek większy niż rachunek.

Patrzę wtedy przez okno restauracji na dzieciaka stojącego na chodniku i widzę siebie sprzed lat.

Czy głód może być początkiem czegoś dobrego? Czy to on sprawia, że walczymy o siebie? Może każdy z nas potrzebuje czasem kogoś, kto poda mu rękę przez szybę…