Wnuki na jubileusz, samotność na co dzień – historia Marii i jej rodziny

– Mamo, nie przesadzaj, przecież to tylko na chwilę! – usłyszałam od córki, kiedy po raz kolejny próbowałam zrozumieć, jakim cudem zostałam pełnoetatową babcią dwójki maluchów. Stałam w kuchni, trzymając w rękach kubek zimnej już herbaty, a łzy same cisnęły się do oczu. To miała być moja nagroda za lata poświęceń – wnuki, które wniosą radość w moje życie. Ale nikt nie ostrzegł mnie, że radość może mieć smak goryczy.

Mam na imię Maria. Mam 62 lata i mieszkam w niewielkim bloku na warszawskim Ursynowie. Przez całe życie byłam nauczycielką matematyki – surową, wymagającą, ale sprawiedliwą. Wychowałam dwójkę dzieci: syna Pawła i córkę Agnieszkę. Mąż zmarł nagle na zawał, kiedy dzieci były jeszcze nastolatkami. Zostałam sama z kredytem, dwójką zbuntowanych młodych ludzi i poczuciem, że muszę być silna za troje.

Przez lata powtarzałam sobie: „Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko do emerytury”. Kiedy w końcu przyszedł ten dzień, poczułam pustkę. Dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda. Paweł wyjechał do Wrocławia, gdzie założył rodzinę i rzadko dzwonił. Agnieszka została w Warszawie, ale była wiecznie zajęta – praca w agencji reklamowej, kursy jogi, spotkania ze znajomymi. Czułam się coraz bardziej zbędna.

Zaczęłam więc marzyć o wnukach. Wiem, jak to brzmi – stereotypowa polska babcia, która nie ma własnego życia i tylko czeka na dzieci swoich dzieci. Ale ja naprawdę wierzyłam, że to odmieni moją codzienność. Zaczęłam coraz częściej wspominać przy Agnieszce: „A może już czas na dziecko? Zobaczysz, ile to radości!”. Ona przewracała oczami:

– Mamo, nie naciskaj. To nie jest takie proste.

Ale ja nie odpuszczałam. Kiedy Agnieszka poznała Tomka – informatyka z Gdańska, który przeprowadził się dla niej do Warszawy – miałam nadzieję, że wszystko się ułoży. I rzeczywiście: po dwóch latach związku przyszła wiadomość: „Mamo, będziesz babcią!”.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedzieliśmy przy stole podczas moich 60. urodzin. Agnieszka wręczyła mi pudełeczko z napisem „Dla Najlepszej Babci”. W środku był test ciążowy z dwiema kreskami i maleńkie buciki. Rozpłakałam się ze szczęścia.

Przez całą ciążę żyłam tym dzieckiem bardziej niż Agnieszka. Kupowałam ubranka, czytałam poradniki, szykowałam pokój w swoim mieszkaniu „na wszelki wypadek”. Kiedy urodziła się Zosia – moja pierwsza wnuczka – byłam gotowa na wszystko.

Ale życie szybko zweryfikowało moje wyobrażenia. Agnieszka wróciła do pracy już po trzech miesiącach. Tomek dostał propozycję kontraktu w Holandii i wyjechał na pół roku. A ja… zostałam z Zosią.

– Mamo, tylko na chwilę! – powtarzała Agnieszka. – Przecież ty masz czas, a ja muszę pracować!

Nie miałam serca odmówić. Przecież o tym marzyłam! Ale nikt nie mówił mi, że opieka nad niemowlakiem w tym wieku to nie jest bajka z reklamy kaszki. Noce bez snu, kolki, gorączki, pierwsze ząbkowanie…

Czułam się rozdarta między miłością do wnuczki a narastającym żalem do córki. Zamiast wspólnego czasu – miałam obowiązek. Zamiast wdzięczności – pretensje:

– Mamo, dlaczego ona znowu ma wysypkę? Przecież mówiłam ci o tej maści!
– Mamo, nie dawaj jej tyle słodyczy!
– Mamo, musisz być bardziej nowoczesna! Dzieci teraz wychowuje się inaczej!

Czułam się coraz bardziej zmęczona i niedoceniona. Ale nie miałam odwagi powiedzieć „dość”.

Kiedy Zosia miała półtora roku, Tomek wrócił z Holandii… tylko po to, by oznajmić:

– Dostałem propozycję pracy w Kanadzie. To szansa na lepsze życie dla nas wszystkich.

Agnieszka była zachwycona:
– Mamo! Wyjeżdżamy! Ale spokojnie…

I tu padło to zdanie:
– Zosia zostaje z tobą na kilka miesięcy. Musimy się tam urządzić, znaleźć mieszkanie…

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.

– Jak to? Przecież to wasze dziecko! – krzyknęłam przez łzy.
– Mamo… przecież zawsze chciałaś być babcią! – odpowiedziała Agnieszka chłodno.

Nie spałam całą noc. Rano zadzwoniłam do Pawła:
– Synu… czy ja naprawdę jestem tylko darmową opiekunką?
Paweł westchnął:
– Mamo… oni są młodzi. Ty też byłaś kiedyś młoda. Może przesadzasz?

Ale ja wiedziałam swoje.

Zosia została ze mną na prawie rok. Dziecko tęskniło za rodzicami – płakała nocami, pytała o mamę i tatę. Ja starałam się być wszystkim naraz: babcią, matką i ojcem.

W końcu Agnieszka i Tomek przysłali bilety lotnicze dla mnie i Zosi. Pojechałyśmy do Kanady na dwa tygodnie – a potem wróciłyśmy same.

– Mamo… tu jest za trudno z przedszkolem i pracą… Jeszcze trochę musisz nam pomóc.

Wróciłyśmy do pustego mieszkania na Ursynowie. Czułam się jak cień człowieka.

W międzyczasie Paweł zadzwonił:
– Mamo… Asia jest w ciąży! Będziesz miała drugiego wnuka!

Ucieszyłam się… ale już bez tej euforii co kiedyś.

Kiedy urodził się Staś – syn Pawła – sytuacja się powtórzyła. Synowa wróciła do pracy po czterech miesiącach i poprosiła mnie o pomoc.

Tym razem postawiłam granicę:
– Pomogę wam przez dwa dni w tygodniu. Resztę musicie ogarnąć sami.
Asia była oburzona:
– Ale jak to? Przecież pani jest babcią!
Paweł próbował mediować:
– Mamo… może jednak dasz radę?

Ale ja już wiedziałam, że jeśli nie postawię granic teraz – nigdy nie będę miała własnego życia.

Zosia ma dziś pięć lat i mieszka z rodzicami w Toronto. Staś chodzi do przedszkola we Wrocławiu. Ja… jestem sama w swoim mieszkaniu na Ursynowie.

Czasem patrzę na zdjęcia wnuków i zastanawiam się: czy naprawdę o to chodziło? Czy miłość do dzieci oznacza rezygnację z siebie? Czy można być szczęśliwą babcią bez poczucia wykorzystania?

A wy? Co myślicie o takich rodzinnych układach? Czy babcia powinna być zawsze na każde zawołanie? Czy może ma prawo do własnego życia?