Ławka pod kasztanem: Historia Zofii i jej ostatniej rodziny
Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz, kiedy drzwi samochodu zatrzasnęły się z hukiem. Stałam na parkingu przed Domem Spokojnej Jesieni w małym miasteczku pod Poznaniem, z jedną walizką i torebką, którą ściskałam tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Syn nawet nie wysiadł z auta. Przez uchyloną szybę rzucił tylko: — Mamo, nie rób scen. Muszę wracać do pracy. — I odjechał, zostawiając za sobą smugę spalin i pustkę, która rozlała się we mnie jak czarna plama.
— Pani Zofia? — Usłyszałam cichy głos pielęgniarki. — Zapraszam do środka. Proszę się nie martwić, tu jest dobrze…
Nie odpowiedziałam. W gardle miałam wielką kulę. Próbowałam przełknąć łzy i wejść do środka z godnością, ale nogi miałam jak z waty. Przez szybę widziałam, jak syn skręca na główną ulicę i znika. To był ten moment — wiedziałam, że już nie wróci.
W środku pachniało lekami i czymś słodkim, jakby ktoś piekł ciasto. Pielęgniarka prowadziła mnie przez długi korytarz.
— Tu jest pani pokój. Proszę się rozgościć. Kolacja za godzinę.
Zamknęłam drzwi i usiadłam na łóżku. Przez chwilę patrzyłam na zdjęcie mojej wnuczki Poli, które wyjęłam z torebki. Miała na sobie różową sukienkę i śmiała się do obiektywu. Ostatni raz widziałam ją pół roku temu — potem synowa przestała odbierać moje telefony.
Wieczorem wyszłam na korytarz. Przed budynkiem stała ławka pod rozłożystym kasztanem. Usiadłam tam, żeby zebrać myśli. Obok przysiadł starszy pan o ostrych rysach.
— Nowa? — zapytał bez ogródek.
— Tak… Zofia Zielińska.
— Stefan Majewski. Tu wszyscy są nowi, tylko niektórzy już o tym zapomnieli.
Uśmiechnął się krzywo i spojrzał w dal.
— Syn przywiózł? — dopytywał.
Pokiwałam głową.
— Mój też. Powiedział, że to dla mojego dobra. Że nie ma czasu, dzieci, praca… A ja całe życie dla nich — obiady, pranie, szkoła, nawet kredyt im spłaciłam…
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Stefan wyjął papierosa i zapalił.
— Wie pani, co jest najgorsze? Że człowiek zaczyna wierzyć, że naprawdę jest ciężarem.
Nie odpowiedziałam. Bolało mnie serce od tych słów.
Następnego dnia zadzwoniłam do syna.
— Cześć, Michałku…
— Mamo, jestem w pracy. Wszystko dobrze?
— Tak… tylko chciałam zapytać, czy Pola może mnie odwiedzić w weekend?
— Zobaczymy, dobrze? Teraz nie mam czasu.
Rozłączył się pierwszy. Przez kolejne dni czekałam na telefon lub wizytę. Nikt nie przyjechał.
W domu opieki życie płynęło powoli. Rano śniadanie, potem gimnastyka albo zajęcia plastyczne. Najbardziej lubiłam spacery po ogrodzie i rozmowy z panią Haliną z pokoju obok.
— Zosiu, ja tu jestem już trzeci rok — mówiła pewnego popołudnia Halina. — Na początku płakałam codziennie. Synowa powiedziała mi prosto w twarz: „Nie mam czasu na starą babę”. A przecież to ja ją uczyłam gotować rosół!
Śmiałyśmy się przez łzy.
Pewnego dnia do Domu Spokojnej Jesieni przyjechała rodzina Stefana. Jego córka weszła do świetlicy z naręczem kwiatów i głośnym śmiechem.
— Tato! Jak się czujesz? Przywiozłam ci ulubione ciasto!
Stefan patrzył na nią długo bez słowa.
— Dobrze… — powiedział w końcu cicho.
Po ich wyjściu siedział długo na ławce pod kasztanem.
— Wie pani, Zofio… Oni przyjeżdżają raz w miesiącu dla świętego spokoju. Żeby sąsiadom pokazać zdjęcie na Facebooku: „Odwiedziliśmy tatę”. Ale nikt nie pyta, czy boli mnie noga albo czy mam czym oddychać w nocy.
Zaczęłam coraz częściej myśleć o swoim domu w Kórniku — o kuchni pachnącej kawą, o starym kredensie po babci, o ogrodzie pełnym tulipanów. O tym, jak Pola biegała boso po trawie i wołała: „Babciu! Babciu!”
Któregoś wieczoru usłyszałam rozmowę pielęgniarek:
— Ta nowa Zielińska? Synowa dzwoniła — mówiła jedna z nich szeptem. — Pytała tylko o papiery i czy można by szybciej sprzedać mieszkanie po niej…
Poczułam się jak przedmiot. Jakby moje życie było już tylko formalnością do załatwienia.
Tydzień później przyszło pismo z banku — syn sprzedał mój dom bez słowa wyjaśnienia. Zadzwoniłam do niego z płaczem:
— Michał! Jak mogłeś? To był mój dom!
— Mamo, musimy spłacić kredyt za mieszkanie. Ty przecież masz tu wszystko zapewnione…
Nie spałam całą noc. Rano poszłam do dyrektorki domu opieki.
— Pani Zofio… Rozumiem pani żal. Ale niestety większość naszych pensjonariuszy traci kontakt z rodziną po kilku miesiącach…
Wróciłam na ławkę pod kasztanem i patrzyłam na spadające liście. Stefan usiadł obok mnie bez słowa.
— Wie pani… Ja już nie czekam na odwiedziny. Czekam tylko na listonosza z emeryturą i na koniec lata. Bo wtedy kasztany spadają na głowę i człowiek wie, że jeszcze żyje.
Zaczęliśmy razem chodzić na spacery po ogrodzie. Halina dołączyła do nas z czasem i tak powstała nasza mała rodzina — rodzina z wyboru, nie z krwi.
W grudniu przyszła kartka świąteczna od Poli: „Babciu, tęsknię za Tobą”.
Płakałam długo tego wieczoru — ze szczęścia i żalu jednocześnie.
Czasami zastanawiam się: czy naprawdę zasłużyliśmy na taką starość? Czy dzieci kiedyś zrozumieją swój błąd? Czy miłość rodzica kończy się wtedy, gdy przestaje być wygodna?
A może to my powinniśmy nauczyć się kochać siebie nawzajem — tu, gdzie nikt już nas nie chce? Co wy o tym myślicie?