Wyrzucili mnie z autobusu, a rodzina wyrzuciła z domu – historia, której nikt nie chciał słuchać

Zimny, lutowy wieczór. Śnieg sypał gęsto, a ja stałam na przystanku przy ul. Słowackiego, czekając na autobus numer 12. Palce miałam zgrabiałe, a w płóciennej torbie tylko chleb i słoik ogórków – prezent od sąsiadki, bo sama już nie miałam siły kisić. Gdy autobus w końcu nadjechał, weszłam powoli, czując na sobie spojrzenia młodych ludzi. Zawsze czuję się wtedy jak intruz.

Usiadłam na wolnym miejscu przy oknie. Kierowca, młody chłopak o imieniu Damian – widuję go czasem, gdy wracam z przychodni – spojrzał na mnie podejrzliwie.

– Bilet poproszę – rzucił przez szybkę.

Zaczęłam szukać portmonetki. Drżącymi dłońmi przeszukiwałam kieszenie płaszcza, potem torbę. Wiedziałam, że miałam tam kilka złotych na bilet, ale chyba wypadły mi gdzieś po drodze. Ludzie patrzyli z niecierpliwością.

– Przepraszam… chyba zgubiłam… – szepnęłam.

Damian westchnął głośno i nacisnął przycisk otwierający drzwi.

– Proszę wysiąść. Nie będę ryzykował mandatu przez panią.

Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że ktoś się za mną wstawi. Ale nikt nawet nie drgnął. Kobieta w futrze odwróciła wzrok, chłopak z plecakiem udawał, że śpi.

– Proszę wysiąść! – powtórzył kierowca ostrzej.

Wstałam powoli. Kolana mi drżały. Gdy byłam już przy drzwiach, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam tylko:

– Kiedyś to ja woziłam dzieci do szkoły i nikogo nie pytałam o bilet. Teraz nie mam nawet komu się poskarżyć.

Wysiadłam w śnieg i ciemność. Autobus odjechał z piskiem opon. Stałam chwilę na przystanku, próbując nie płakać. Wiedziałam, że muszę wrócić do domu piechotą – ponad dwa kilometry przez zaspy.

W domu czekała na mnie cisza. Od śmierci męża mieszkam sama w starym mieszkaniu na parterze. Córka, Agnieszka, mieszka dwa bloki dalej, ale od miesięcy się nie odzywa. Syn, Paweł, wyjechał do Niemiec i dzwoni tylko na święta.

Tego wieczoru zadzwoniłam do Agnieszki. Odebrała po kilku sygnałach.

– Czego chcesz? – zapytała chłodno.

– Agnieszko… Wyrzucili mnie dziś z autobusu… Nie miałam biletu…

– Mamo, ile razy mam ci mówić? Trzeba mieć kartę miejską! Nie będę ci ciągle tłumaczyć! – przerwała mi zirytowana.

– Ale ja…

– Muszę kończyć. Kuba ma lekcje online.

Rozłączyła się. Siedziałam długo w kuchni, patrząc na zegar. Było mi tak strasznie zimno i pusto.

Następnego dnia poszłam do MOPS-u po pomoc. W kolejce stały same starsze kobiety. Jedna z nich, pani Helena, spojrzała na mnie ze współczuciem.

– Też panią wyrzucili? – zapytała cicho.

Pokiwałam głową.

– Moja córka mówi, że jestem ciężarem – szepnęła Helena. – Ale przecież całe życie dla nich pracowałam…

Wróciłam do domu z decyzją o przyznaniu 50 zł dodatku energetycznego. To miało wystarczyć na ogrzewanie przez miesiąc.

Wieczorem zadzwonił Paweł z Niemiec.

– Mamo, słyszałem od Agi, że znów narobiłaś sobie wstydu…

– Pawle… ja tylko chciałam wrócić do domu…

– Może czas pomyśleć o domu opieki? Tam się tobą zajmą profesjonalnie.

Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam wydobyć głosu.

– Nie jestem jeszcze taka stara…

– Mamo, ja nie mam czasu na twoje dramaty. Muszę kończyć.

Znowu zostałam sama ze swoim wstydem i żalem. Przez kolejne dni unikałam ludzi, nawet sąsiadki Marii. Bałam się wyjść do sklepu – co jeśli znowu ktoś mnie upokorzy?

W niedzielę przyszła Agnieszka z wnukiem Kubą. Weszli bez pukania.

– Mamo, musimy porozmawiać – zaczęła od progu. – Kuba potrzebuje twojego pokoju na naukę zdalną. Przeniesiesz się do kuchni.

– Ale jak to? Przecież to moje mieszkanie!

– Twoje? Tata przepisał je na mnie przed śmiercią! Możesz tu mieszkać tylko dlatego, że ci pozwalam!

Kuba patrzył na mnie z pogardą.

– Babciu, nie rób sceny – rzucił pod nosem.

Czułam się jak intruz we własnym domu. Przez kolejne tygodnie spałam na rozkładanym fotelu w kuchni. Agnieszka przychodziła codziennie sprawdzać lodówkę i rachunki za prąd.

Pewnego dnia usłyszałam przez ścianę rozmowę Agi z jej mężem:

– Trzeba ją oddać do DPS-u. Nie dam rady dłużej jej znosić!

Poczułam się jak śmieć do wyrzucenia.

Zebrałam swoje rzeczy do jednej torby i wyszłam bez słowa. Poszłam do Marii – sąsiadki z naprzeciwka.

– Zosiu… co się stało?

Rozpłakałam się pierwszy raz od lat.

Maria przygarnęła mnie na kilka dni. Pomogła załatwić miejsce w schronisku dla seniorów prowadzone przez siostry zakonne na Pradze.

Tam pierwszy raz od dawna ktoś mnie wysłuchał bez oceniania. Siostra Teresa podała mi herbatę i powiedziała:

– Każdy zasługuje na szacunek do końca życia.

W schronisku poznałam innych ludzi takich jak ja: porzuconych przez rodziny, upokorzonych przez system i własne dzieci. Zaczęliśmy spotykać się codziennie przy wspólnym stole, rozmawiać o dawnych czasach i dzielić się tym, co nam zostało: wspomnieniami i resztkami godności.

Po kilku miesiącach napisałam list do Agi i Pawła:

„Nie proszę już o pomoc ani o litość. Chciałabym tylko wiedzieć: czy kiedyś przypomnicie sobie o matce? Czy znajdziecie dla mnie miejsce w swoim sercu?”

Nie dostałam odpowiedzi.

Dziś mam 81 lat i wiem jedno: najbardziej boli nie samotność, lecz obojętność najbliższych. Czy naprawdę tak trudno zobaczyć człowieka w starej kobiecie? Czy starość musi oznaczać wykluczenie?