Lekarstwo na nieszczęścia: Opowieść o rodzinnych ranach i sile przebaczenia
Drzwi trzasnęły z hukiem. W tej samej chwili poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. – Mamo, tylko odprowadzę Olę! – krzyknęła moja córka, a ja, zapatrzona w kipiący garnek z zupą, machinalnie odpowiedziałam: – Nie baw się długo!
Nie wiedziałam jeszcze, że te słowa będą mi się śniły po nocach.
Nazywam się Renata Majewska. Mam czterdzieści dwa lata, męża Andrzeja i córkę Zosię. Mieszkamy w bloku na warszawskim Ursynowie. Z pozoru zwykła rodzina – praca, szkoła, zakupy w Biedronce, kłótnie o rachunki i wieczne narzekania teściowej. Ale tego wieczoru wszystko się zmieniło.
Zupa wykipiała. Przeklęłam pod nosem i zaczęłam sprzątać kuchnię. Andrzej miał wrócić późno – znów nadgodziny w magazynie. Zosia powinna być już z powrotem. Minęło pół godziny. Godzina. Zaczęłam dzwonić do Oli – jej telefon milczał. Do Zosi – głucha cisza.
Wybiegłam na klatkę schodową, potem na podwórko. Nigdzie jej nie było. Wróciłam do mieszkania z trzęsącymi się rękami i zadzwoniłam do Andrzeja.
– Co się stało? – zapytał zmęczonym głosem.
– Zosia nie wróciła. Miała tylko odprowadzić Olę.
– Może poszły jeszcze do sklepu? Nie panikuj.
– Andrzej, minęły dwie godziny!
Wtedy usłyszałam w słuchawce jego ciężki oddech. – Zaraz będę.
Czekałam przy oknie, patrząc na ciemniejące niebo i ludzi wracających z pracy. Każda dziewczynka w kurtce wydawała mi się moją córką. W końcu zadzwonił dzwonek do drzwi. To był Andrzej – blady jak ściana.
– Dzwoniłem do Oli. Mówi, że Zosia wyszła od nich godzinę temu.
– Boże…
Zadzwoniliśmy na policję. Potem zaczęło się piekło: przesłuchania, telefony do znajomych, szukanie po okolicy. Tej nocy nie zmrużyłam oka. W głowie miałam tylko jedno: to moja wina. Gdybym poszła z nią… Gdybym była lepszą matką…
Wróciły wspomnienia sprzed lat – moje własne dzieciństwo w małym miasteczku pod Radomiem. Ojciec pił, matka płakała po nocach. Ja uciekałam do biblioteki i marzyłam o innym życiu. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę, by moje dziecko czuło się tak samotne jak ja.
A jednak zawiodłam.
Rano zadzwoniła teściowa.
– No i co? Mówiłam ci, żebyś nie puszczała jej samej po zmroku! Ty nigdy nie słuchasz! Zawsze musisz mieć swoje zdanie!
Zacisnęłam pięści.
– Pani Halino, teraz naprawdę nie czas na pretensje…
– A kiedy będzie czas? Jak znajdą ją martwą?
Rzuciłam słuchawką o stół i rozpłakałam się jak dziecko.
Andrzej próbował mnie pocieszać, ale sam był kłębkiem nerwów. Przez kolejne dni żyliśmy jak w transie: plakaty ze zdjęciem Zosi na przystankach, posty na Facebooku, wywiady z policją. Sąsiedzi patrzyli na nas ze współczuciem albo ciekawością – nie wiem co gorsze.
Po tygodniu zadzwonił telefon.
– Pani Majewska? Tu komisarz Nowak z Mokotowa. Proszę przyjechać na komisariat.
Serce mi stanęło.
Na komisariacie czekała na nas Zosia – cała i zdrowa. Okazało się, że uciekła do koleżanki z klasy, bo bała się wracać do domu po tym, jak przypadkiem stłukła szybę w oknie sąsiadów piłką. Bała się mojej reakcji i krzyku Andrzeja.
Przytuliłam ją tak mocno, że aż jęknęła z bólu.
– Przepraszam… Przepraszam…
– Mamo…
Wróciliśmy do domu w milczeniu. Andrzej był wściekły.
– Ty ją rozpuściłaś! Nigdy mnie nie słucha! Gdybyś była bardziej stanowcza…
– A może gdybyś ty był mniej surowy?!
Kłóciliśmy się całą noc. W końcu Zosia zamknęła się w swoim pokoju i płakała przez ścianę.
Następnego dnia przyszła teściowa z ciastem i miną męczennicy.
– No i co teraz? Będziecie ją jeszcze bardziej głaskać po głowie?
– Mamo, proszę cię…
– Ja swoje dzieci wychowałam bez takich cyrków!
Nie wytrzymałam.
– Może dlatego Andrzej nigdy nie potrafi okazać uczuć?!
Zapadła cisza tak gęsta, że aż bolało.
Po tym wszystkim coś pękło między mną a Andrzejem. On zamknął się w sobie, coraz częściej zostawał po pracy na piwie z kolegami. Ja rzuciłam się w wir obowiązków: praca w szkole podstawowej jako nauczycielka polskiego, korepetycje po godzinach, sprzątanie domu na błysk – byle tylko nie myśleć o tym, co się stało.
Zosia zaczęła mieć problemy w szkole – wagary, złe oceny z matematyki. Wychowawczyni wezwała mnie na rozmowę.
– Pani Renato, czy coś się dzieje w domu?
– Nie… To znaczy…
– Proszę mi wierzyć, dzieci czują wszystko.
Wróciłam do domu i zobaczyłam Zosię siedzącą przy stole z pustym wzrokiem.
– Córeczko…
– Mamo, czy ty mnie jeszcze kochasz?
Te słowa przebiły mnie na wskroś.
Przytuliłam ją i płakałyśmy razem długo – pierwszy raz od miesięcy naprawdę razem.
Andrzej wrócił późno tej nocy. Był pijany.
– Co wy tu ryczycie? Ja haruję jak wół!
– Może gdybyś był więcej w domu…
– Może gdybyś ty nie była taka idealna!
Trzasnął drzwiami sypialni.
Wtedy postanowiłam: muszę coś zmienić. Dla siebie i dla Zosi.
Zaczęłam chodzić na terapię dla kobiet współuzależnionych. Poznałam tam inne kobiety – każda miała swoją historię bólu i walki o siebie. Powoli uczyłam się mówić „nie”, stawiać granice teściowej i Andrzejowi.
Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam Andrzeja siedzącego przy stole z głową w dłoniach.
– Przepraszam – wyszeptał. – Nie umiem inaczej…
Usiadłam naprzeciwko niego.
– Może spróbujemy razem? Terapia dla par?
Popatrzył na mnie długo i ciężko westchnął.
– Dobrze…
To był początek długiej drogi przez piekło: kłótnie na sesjach terapeutycznych, wyciąganie brudów sprzed lat, łzy i krzyk. Ale powoli zaczynaliśmy rozumieć siebie nawzajem – swoje lęki i żale wyniesione z domów rodzinnych.
Zosia poprawiła oceny. Zaczęła chodzić na zajęcia teatralne i pierwszy raz od dawna widziałam u niej uśmiech bez cienia strachu.
Teściowa? Nadal narzekała – ale już mniej mnie to bolało. Nauczyłam się mówić jej „dość”.
Dziś wiem jedno: lekarstwo na nieszczęścia nie istnieje w tabletkach ani poradnikach psychologicznych. Czasem to po prostu drugi człowiek – ten sam, który kiedyś zranił najbardziej. Czasem to własne dziecko pytające: „Czy ty mnie jeszcze kochasz?”.
A może lekarstwo to umiejętność przebaczenia sobie samemu?
Czy Wy też czasem czujecie, że najtrudniej wybaczyć właśnie sobie? Jak radzicie sobie z rodzinnymi ranami?