Owocowe przeznaczenie: powrót do korzeni – Historia Antoniny Gajdy

Zanim jeszcze słońce wstało nad moim rodzinnym domem w Zawadach, już wiedziałam, że to będzie dzień, który zmieni wszystko. Siedziałam przy kuchennym stole, dłonie ściskały kubek z herbatą tak mocno, jakbym mogła zatrzymać czas. Za oknem sad tonął w porannej mgle, jabłonie uginały się pod ciężarem owoców, a ja czułam się jak ostatni strażnik tego miejsca.

Wtedy do kuchni wszedł mój syn, Paweł. Nawet nie spojrzał mi w oczy, tylko od razu zaczął:

– Mamo, musisz się zdecydować. Pani z agencji nieruchomości przyjedzie o dziesiątej. Nie możemy jej wystawić.

– Paweł… – zaczęłam cicho, ale przerwał mi gestem.

– Rozmawialiśmy już o tym setki razy. Tu nie ma przyszłości. Ty sama tu nie dasz rady. W mieście będziesz miała wszystko pod ręką. Lekarza, sklep, ludzi…

Zacisnęłam zęby. W głowie huczały mi słowa mojej matki sprzed lat: „Dom to nie ściany, tylko ludzie”. Ale co jeśli ludzie odchodzą?

Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. To była moja siostra, Halina. Weszła bez pukania, jak zawsze.

– Tonia, ty naprawdę chcesz sprzedać dom? – rzuciła od progu. – Przecież to nasze życie! Nasz ojciec sadził te jabłonie własnymi rękami!

Paweł przewrócił oczami.

– Ciociu, mama nie ma wyjścia. Sama tu nie zostanie.

Halina spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Ty zawsze słuchałaś dzieci bardziej niż siebie! – syknęła. – A pamiętasz, jak obiecałyśmy sobie na pogrzebie mamy, że nigdy nie pozwolimy, żeby ten dom przeszedł w obce ręce?

Zrobiło mi się słabo. Przypomniałam sobie tamten dzień – deszczowy, zimny, pełen łez i gniewu. Obietnice składane nad grobem mają inną wagę niż te codzienne.

Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałyśmy same.

– Halina… Ja już nie mam siły – wyszeptałam. – Paweł ma rację. Tu już nie ma życia. Zimą tylko ja i stary pies Bronuś zostajemy na całej ulicy.

Halina usiadła naprzeciwko mnie i złapała mnie za rękę.

– To może ja się tu przeprowadzę? – powiedziała nagle. – Zostawię mieszkanie w bloku, wrócę do korzeni…

Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.

– Ty? Przecież ty zawsze narzekałaś na wieś! Na błoto, na brak internetu…

– Czasy się zmieniły – odparła cicho. – Może właśnie tego mi trzeba? Może razem byłoby nam łatwiej?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo do kuchni wbiegła moja wnuczka Zosia. Miała łzy w oczach.

– Babciu! Tata mówi, że już nigdy tu nie przyjedziemy! Że sprzedasz dom i sad! Ja nie chcę mieszkać w bloku!

Objęłam ją mocno. Czułam jej drobne ciało drżące od płaczu.

– Zosiu… Czasem trzeba coś stracić, żeby coś zyskać…

Ale sama nie wierzyłam w te słowa.

Kiedy agencja przyjechała obejrzeć dom, Paweł był już spokojniejszy. Halina chodziła po podwórku jak lew w klatce. Ja patrzyłam na każdy kąt jak na relikwię: stara studnia, ławka pod lipą, piec kaflowy w kuchni…

Pani z agencji była młoda i uśmiechnięta.

– Piękny dom! – zachwycała się. – Idealny na agroturystykę albo dom letni dla warszawiaków…

Poczułam ukłucie żalu. Czy naprawdę wszystko musi się zamienić w biznes?

Wieczorem Paweł usiadł obok mnie na ganku.

– Mamo… Ja wiem, że ci ciężko. Ale ja nie mogę tu być codziennie. Mam swoją rodzinę, pracę…

– Wiem – przerwałam mu. – Ale czy ty rozumiesz, co to znaczy zostawić wszystko?

Spojrzał na mnie bezradnie.

– Chcę dla ciebie dobrze.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam szum drzew za oknem i cichy płacz Zosi przez ścianę. Nad ranem podjęłam decyzję.

Rano zebrałam wszystkich w kuchni.

– Nie sprzedam domu – powiedziałam stanowczo. – Halina się tu przeprowadzi. Będziemy razem dbać o sad i dom. Paweł, rozumiem twoje obawy, ale to jest moje miejsce.

Paweł był wściekły.

– I co dalej? Jak zachorujesz? Jak coś się stanie?

Halina objęła mnie ramieniem.

– Będziemy się wspierać. Ty masz swoje życie w mieście, my mamy tu swoje korzenie.

Zosia rzuciła mi się na szyję z radości.

Przez kolejne tygodnie było trudno. Paweł długo się do mnie nie odzywał. W mieście mówiło się o mnie: „ta uparta stara baba”. Ale sąsiedzi zaczęli częściej zaglądać na herbatę, a Halina odkryła radość z pieczenia szarlotki ze świeżych jabłek.

Pewnego wieczoru siedziałyśmy z Haliną na ganku i patrzyłyśmy na zachód słońca nad sadem.

– Wiesz co? – powiedziała nagle Halina. – Może to właśnie jest szczęście? Nie mieć wszystkiego pod ręką, ale mieć siebie nawzajem?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Czasem myślę: czy dobrze zrobiłam? Czy można być szczęśliwym wbrew oczekiwaniom innych? A może szczęście to po prostu powrót do własnych korzeni? Co wy o tym sądzicie?