Zakochałam się po sześćdziesiątce: Czy mam prawo do szczęścia?
– Mamo, chyba żartujesz! – głos Marty przeszył ciszę kuchni jak nóż. – W tym wieku? Z kimś poznanym przez internet?
Siedziałam przy stole, dłonie miałam splecione tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Krzysiek patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby właśnie usłyszał, że zamierzam wyjechać na Alaskę i zostać traperem.
– Mamo, przecież ty nawet nie umiesz dobrze obsługiwać komputera – dodał z przekąsem. – Skąd wiesz, kim on jest naprawdę?
Wzięłam głęboki oddech. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciasta drożdżowego, które upiekłam specjalnie na ich przyjazd. Chciałam, żeby ten dzień był wyjątkowy. Chciałam im powiedzieć, że znów czuję się żywa.
Ale zamiast radości, poczułam tylko chłód. Jakby ktoś otworzył okno w środku zimy.
Owdowiałam siedem lat temu. Andrzej był moim światem – cichy, solidny, zawsze obecny. Zniknął nagle, bez pożegnania. Po pogrzebie dzieci były blisko, ale potem wróciły do swoich spraw, rodzin, pracy. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Każdy dzień był taki sam: kawa, spacer do sklepu, krótka rozmowa z sąsiadką, telewizja. Wieczorami siadałam w fotelu Andrzeja i słuchałam ciszy.
Nie wiem, kiedy zaczęłam się dusić. Może wtedy, gdy po raz pierwszy nie miałam do kogo się odezwać przez cały dzień. Może wtedy, gdy Marta zapomniała o moich imieninach, a Krzysiek zadzwonił tylko po to, żeby zapytać o przepis na bigos.
Pewnego dnia sąsiadka Basia namówiła mnie na kurs komputerowy dla seniorów w domu kultury. Śmiałam się wtedy: „Po co mi to?”. Ale poszłam. I tam poznałam ludzi takich jak ja – samotnych, spragnionych rozmowy.
To Basia pokazała mi portal dla osób 60+. „Spróbuj – powiedziała – najwyżej się pośmiejesz”.
Nie śmiałam się. Bałam się. Ale napisał do mnie Janek.
Janek miał 65 lat, mieszkał w Piasecznie, był wdowcem od trzech lat. Pisaliśmy do siebie codziennie – najpierw o pogodzie, potem o dzieciach, wspomnieniach z młodości, książkach. Po miesiącu zadzwonił. Jego głos był ciepły i spokojny. Po dwóch miesiącach spotkaliśmy się w kawiarni na Nowym Świecie.
Pamiętam ten dzień jak dziś: miał na sobie granatowy sweter i pachniał wodą kolońską. Rozmawialiśmy trzy godziny bez przerwy. Śmiałam się tak głośno, że kelnerka spojrzała na mnie z uśmiechem.
Zaczęliśmy się spotykać raz w tygodniu. Chodziliśmy do kina, na spacery po Łazienkach, do muzeum. Janek opowiadał mi o swojej młodości w Gdańsku, o pracy w stoczni, o żonie Hani, którą stracił na raka. Ja opowiadałam o Andrzeju, o dzieciach, o tym, jak bardzo boję się samotności.
Po pół roku wiedziałam już, że go kocham.
Bałam się powiedzieć dzieciom. Bałam się ich reakcji bardziej niż czegokolwiek innego.
A teraz siedzieli przede mną – dorośli ludzie – i patrzyli na mnie jak na dziecko, które zrobiło coś głupiego.
– Mamo – zaczęła Marta łagodniej – rozumiemy, że jesteś samotna. Ale czy musisz od razu… zakochiwać się? Przecież to niepoważne.
– Niepoważne? – powtórzyłam cicho. – Czy miłość ma wiek?
Krzysiek westchnął ciężko:
– Po prostu martwimy się o ciebie. Nie znasz go dobrze. Może chce cię wykorzystać?
Poczułam ukłucie w sercu. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć im wszystko: że przez lata byłam dla nich tylko matką i żoną; że nigdy nie pytałam o siebie; że teraz chcę choć trochę szczęścia dla siebie.
Ale milczałam.
Po ich wyjściu długo siedziałam w pustej kuchni. Telefon milczał. Janek napisał SMS-a: „Jak poszło?”. Odpisałam: „Nie rozumieją”.
Spotkaliśmy się następnego dnia na ławce w parku Skaryszewskim.
– Moje dzieci też tak reagowały – powiedział Janek cicho. – Myślą, że po sześćdziesiątce człowiek powinien już tylko czekać na śmierć.
Przytulił mnie mocno. Poczułam się bezpieczna jak dawno nie.
Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Razem gotowaliśmy obiady, czytaliśmy książki, chodziliśmy na koncerty dla seniorów w domu kultury. Janek nauczył mnie grać w szachy; ja pokazałam mu swoje ulubione filmy z lat 70-tych.
Ale dzieci nie dawały za wygraną.
Pewnego dnia Marta przyszła bez zapowiedzi.
– Mamo, musimy porozmawiać poważnie – powiedziała od progu. – Krzysiek uważa to samo co ja: boisz się samotności i ktoś to wykorzystuje.
– Marta…
– Nie przerywaj mi! – podniosła głos. – Tata nie żyje nawet dziesięć lat! Jak możesz tak szybko…
Zatkało mnie.
– Szybko? Siedem lat żyję sama! Siedem lat czekam na telefon od was! Siedem lat jem śniadania przy pustym stole!
Marta spuściła wzrok.
– My też tęsknimy za tatą…
– Ale wy macie swoje życie! Ja już nie chcę być tylko wspomnieniem!
Wybiegła z mieszkania bez słowa.
Przez kilka dni nie miałam z nikim kontaktu poza Jankiem i Basią. Czułam się rozdarta: między lojalnością wobec dzieci a własnym pragnieniem szczęścia.
W końcu zadzwonił Krzysiek:
– Mamo… przepraszam za tamto spotkanie. Po prostu… nie byliśmy gotowi.
– Na co?
– Że możesz być szczęśliwa bez taty…
Popłakałam się po tej rozmowie jak dziecko.
Minęły kolejne miesiące. Dzieci powoli zaczęły akceptować Janka – najpierw z dystansem, potem coraz cieplej. Marta zaprosiła nas na obiad do siebie; Krzysiek poprosił Janka o pomoc przy remoncie mieszkania.
Czasem jeszcze słyszę od znajomych: „W twoim wieku? Przecież to śmieszne!”. Ale już nie przejmuję się tym tak bardzo.
Mam 63 lata i znów czuję się żywa.
Czy naprawdę trzeba mieć dwadzieścia lat, żeby kochać? Czy szczęście ma termin ważności?