Gdzie się schowałaś? – Opowieść o znikaniu siebie w codzienności
Zaczęło się od krzyku. Nie mojego – mojej matki. „Znowu nie umyłaś po sobie kubka!” – wrzasnęła zza drzwi kuchni, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku. Miałam wtedy trzydzieści osiem lat i mieszkałam z matką w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Nazywam się Dorota Kulesza. I przez większość życia czułam się jak cień we własnym domu.
– Przepraszam, zapomniałam – rzuciłam cicho, choć wiedziałam, że to nic nie zmieni.
Matka weszła do pokoju, z szarym swetrem narzuconym na ramiona, z miną jakby cały świat ją zawiódł. – Ty zawsze wszystko zapominasz. Nawet o własnej córce zapomniałaś! – syknęła.
Moja córka, Zosia, miała wtedy dwanaście lat i mieszkała z ojcem na drugim końcu miasta. Rozwód był brudny, pełen krzyków i oskarżeń. Matka nigdy mi tego nie wybaczyła. „Zabrał ci dziecko, bo jesteś nieodpowiedzialna” – powtarzała przy każdej okazji.
Ale to nie o tym miała być ta historia. Chociaż… może właśnie o tym? O tym, jak człowiek powoli znika z własnego życia, pozwalając innym wymazywać siebie kawałek po kawałku.
Wszystko zaczęło się zmieniać tej zimy. Najpierw zginęły moje ulubione rękawiczki – te czerwone, które kupiłam sobie na pierwszą wypłatę w nowej pracy. Potem klucze do mieszkania. Potem notes z numerami telefonów. Z początku myślałam, że to zwykłe roztargnienie. Ale kiedy pewnego dnia nie mogłam znaleźć nawet starej fotografii mojej babci, poczułam panikę.
– Mamo, widziałaś moje zdjęcie? – zapytałam.
– Ja mam swoje rzeczy na miejscu! – odburknęła matka. – Może Zosia ci zabrała?
– Zosia tu nie była od miesięcy…
– No to może powinnaś się leczyć na głowę!
Zamknęłam się w łazience i płakałam długo, cicho, żeby nie słyszała. Woda z kranu tłumiła szloch. W lustrze widziałam twarz kobiety, której nie poznawałam.
W pracy też nie było lepiej. Pracowałam jako kasjerka w Biedronce przy Kondratowicza. Szefowa, pani Grażyna, patrzyła na mnie jak na kogoś zbędnego.
– Pani Doroto, znowu pomyliła pani ceny! – rzucała przez zęby.
– Przepraszam…
– Może powinna pani odpocząć? Albo znaleźć sobie inne zajęcie?
Koledzy z pracy rozmawiali o wakacjach w Egipcie, o nowych samochodach, o dzieciach zdających maturę. Ja milczałam. Nie miałam nic do powiedzenia.
Wieczorami wracałam do domu i czułam się coraz bardziej obca. Matka oglądała „M jak miłość”, komentując głośno każdą scenę.
– Widzisz? Ona przynajmniej potrafi zadbać o rodzinę! – rzucała w moją stronę.
Któregoś dnia zadzwonił były mąż.
– Dorota, Zosia chce cię zobaczyć. Ale tylko na godzinę. I proszę cię… nie rozmawiaj przy niej o rozwodzie.
– Dobrze…
Spotkanie było niezręczne. Zosia patrzyła na mnie spod grzywki.
– Mamo… czemu ty zawsze jesteś taka smutna?
– Nie jestem smutna…
– Jesteś. Tata mówi, że powinnaś się ogarnąć.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przytuliłam ją mocno, ale ona już była gdzie indziej myślami.
Wróciłam do domu późno. Matka czekała w kuchni.
– I co? Zosia już cię nie chce?
– Mamo, proszę cię…
– Sama jesteś sobie winna!
Wtedy coś we mnie pękło.
– A ty? Ty nigdy nie byłaś winna niczemu? Czemu zawsze musisz mnie dobijać?!
Matka spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę widziałam w jej oczach strach – może pierwszy raz zobaczyła mnie naprawdę?
Następnego dnia zniknął mój portfel. Przeszukałam całe mieszkanie. Matka tylko wzruszyła ramionami.
– Może masz Alzheimera? – rzuciła złośliwie.
Zaczęłam podejrzewać wszystko i wszystkich. Czy matka specjalnie chowa moje rzeczy? Czy ja naprawdę wariuję?
Pewnej nocy obudził mnie hałas w kuchni. Wstałam po cichu i zobaczyłam matkę grzebiącą w mojej torebce.
– Co ty robisz?!
– Szukałam soli…
– W mojej torebce?!
– Bo ty wszystko gubisz!
Wybiegłam z domu na klatkę schodową w samych kapciach. Siedziałam tam do rana, drżąc z zimna i wstydu przed sąsiadami.
Następnego dnia postanowiłam coś zmienić. Poszłam do psychologa na NFZ. Czekałam trzy miesiące na wizytę.
– Pani Doroto – powiedziała pani psycholog – pani nie jest chora psychicznie. Pani jest samotna i przemęczona. Musi pani zacząć żyć dla siebie.
Ale jak żyć dla siebie, kiedy nawet własna matka podcina ci skrzydła?
W pracy coraz częściej łapałam się na tym, że stoję bez ruchu przy kasie i patrzę przez szybę na ludzi spieszących się do domu. Zazdrościłam im zwykłego życia: obiadu z rodziną, śmiechu dzieci, nawet kłótni o pilot od telewizora.
Któregoś dnia koleżanka z pracy, Aneta, zaprosiła mnie na kawę po zmianie.
– Dorota, czemu ty nigdy nie wychodzisz z nami?
– Nie mam czasu…
– A może boisz się żyć?
Nie odpowiedziałam. Ale jej słowa zostały ze mną na długo.
W domu matka zaczęła coraz częściej narzekać na zdrowie.
– Boli mnie serce…
– Może powinnaś pójść do lekarza?
– Po co? Żeby usłyszeć to samo co ty? Że jestem samotna?
Zrozumiałam wtedy, że ona też jest zagubiona. Że jej złość to strach przed byciem samą.
Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole. Po raz pierwszy od lat rozmawiałyśmy szczerze.
– Mamo… ja już tak dłużej nie mogę. Czuję się jak cień w tym domu.
– Myślisz, że ja nie? Po śmierci ojca wszystko mi się rozsypało…
– Ale ja żyję! Chcę żyć!
Popłakałyśmy się obie. Przytuliłyśmy się mocno – pierwszy raz od dzieciństwa.
Od tamtej pory zaczęłyśmy powoli budować coś nowego. Nie było łatwo – były kłótnie, ciche dni, wzajemne pretensje. Ale zaczęłyśmy wychodzić razem na spacery po parku Bródnowskim, gotować wspólnie obiady, nawet oglądać seriale bez komentarzy pełnych jadu.
Zosia zaczęła częściej do mnie dzwonić. Zaprosiłam ją na weekend do siebie.
– Mamo… tu jest inaczej niż kiedyś – powiedziała cicho.
– Staram się…
– Wiem.
Dziś wiem jedno: można zgubić siebie w codzienności tak bardzo, że nawet własne odbicie staje się obce. Ale można też odnaleźć siebie na nowo – czasem dzięki czyjemuś krzykowi, czasem dzięki własnej odwadze powiedzenia „dość”.
Patrzę teraz przez okno na ludzi wracających do domów i pytam sama siebie: czy naprawdę trzeba było aż tyle bólu i samotności, żeby nauczyć się być dla siebie ważną? Czy wy też kiedyś zgubiliście siebie w cudzych oczekiwaniach?