Samotność wśród ścian: Moje życie w mieszkaniu bez rodziny

Gdy drzwi mojego mieszkania zatrzasnęły się za plecami Bartka, przez chwilę stałam w bezruchu, z kluczami zaciśniętymi w dłoni tak mocno, że aż bolały mnie palce. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jego perfum i echo ostatniej kłótni. — To twoje mieszkanie, twoje zasady, twoja samotność — rzucił na odchodne, trzaskając drzwiami tak, że aż zadrżały szyby.

Nie płakałam. Nie od razu. Najpierw była ulga — cicha, zdradliwa ulga, że już nie muszę słuchać jego matki, która co niedzielę przychodziła z ciastem i pretensjami. — Paulina, ty nawet nie umiesz zrobić porządnego rosołu! — powtarzała pani Halina, patrząc na mnie z góry, jakbym była nieudolnym dzieckiem. Bartek nigdy nie stanął po mojej stronie. Zawsze tylko wzruszał ramionami: — Daj spokój, ona już taka jest.

Ale to nie matka Bartka rozbiła nasze małżeństwo. To my sami je roztrzaskaliśmy o codzienność, o rachunki za prąd, o nieposprzątane buty w przedpokoju i o te wszystkie drobiazgi, które z czasem zamieniają się w przepaść. Najgorsze były wieczory. Siedziałam wtedy na kanapie, patrzyłam w telewizor i słyszałam tylko własny oddech. Bartek wracał coraz później, coraz częściej z piwem w ręku i coraz rzadziej ze słowem do mnie.

— Paulina, ja nie wiem, czy my jeszcze jesteśmy rodziną — powiedział pewnego wieczoru, kiedy próbowałam zagaić rozmowę o wspólnych wakacjach. — Może lepiej będzie każdemu osobno?

Wtedy jeszcze walczyłam. Prosiłam go, żebyśmy poszli na terapię. — Po co? — zapytał. — Przecież ty i tak wszystko robisz po swojemu.

Zaczęło się od drobiazgów: on przestał wynosić śmieci, ja przestałam gotować jego ulubione dania. Potem przestaliśmy spać razem. Każde z nas miało swój kąt w tym samym mieszkaniu. W końcu nawet nasze rozmowy ograniczyły się do krótkich komunikatów: „Kup mleko”, „Zamknij okno”, „Nie zapomnij rachunku”.

A potem przyszła ona — jego siostra Magda. Wpadła pewnego popołudnia bez zapowiedzi, z dzieckiem na ręku i torbą pełną problemów.

— Paulina, muszę u ciebie przenocować. Bartek mówił, że masz wolny pokój.

Nie miałam siły protestować. Magda rozgościła się na dobre: dziecko płakało nocami, ona narzekała na męża i życie. Bartek był zachwycony: — Widzisz? Rodzina powinna sobie pomagać.

A ja? Ja czułam się jak intruz we własnym domu.

Któregoś dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam Bartka i Magdę siedzących przy stole z jego matką. Rozmawiali o mnie — szeptem, ale wystarczająco głośno, żebym usłyszała:

— Paulina to egoistka. Wszystko dla siebie trzyma. Nawet mieszkanie przepisała tylko na siebie — mówiła pani Halina.
— A co miałam zrobić? — weszłam do kuchni z podniesioną głową. — To mieszkanie kupili moi rodzice za swoje oszczędności. Bartek nawet złotówki nie dołożył.

Zapadła cisza. Bartek spuścił wzrok.

— No właśnie! — wybuchła teściowa. — A mój syn całe życie się stara! Pracuje, remont robił!
— Remont? — parsknęłam śmiechem przez łzy. — Farba na ścianach to nie jest powód do dzielenia własności!

Po tej rozmowie wiedziałam już, że nic nas nie łączy poza adresem zameldowania.

Bartek wyprowadził się tydzień później. Magda zabrała dziecko i wróciła do męża po kolejnej awanturze o pieniądze na pieluchy.

Zostałam sama.

Pierwsze dni były jak cisza po burzy: ogłuszające i paraliżujące jednocześnie. Chodziłam po mieszkaniu w piżamie do południa, jadłam śniadanie na kolację i płakałam pod prysznicem tak cicho, żeby sąsiedzi nie słyszeli.

Najgorsze były weekendy. Wszyscy gdzieś wychodzili: rodziny z dziećmi na plac zabaw, pary na zakupy do galerii handlowej. Ja siedziałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na świat zza szyb.

Mama dzwoniła codziennie:
— Córeczko, może przyjedziesz do nas na obiad?
— Nie chcę — odpowiadałam uparcie. — Muszę nauczyć się być sama.

Próbowałam znaleźć sens w tej samotności. Zapisałam się na jogę, zaczęłam czytać książki o samorozwoju i nawet kupiłam sobie kota ze schroniska.

Kot miał na imię Felek i był równie samotny jak ja. Siedzieliśmy razem na kanapie i patrzyliśmy w pustkę.

Pewnego dnia zadzwonił Bartek:
— Paulina… możemy pogadać?
— O czym? O tym, jak podzielić talerze?
— Nie… Chciałem przeprosić.

Nie odpowiedziałam nic. Nie potrafiłam już rozmawiać z nim jak dawniej.

Z czasem nauczyłam się żyć sama ze sobą. Zaczęłam doceniać ciszę w mieszkaniu, poranki bez pośpiechu i wieczory bez kłótni o pilot do telewizora.

Ale były też chwile zwątpienia.

W święta Bożego Narodzenia siedziałam przy stole sama z Felkiem i patrzyłam na pusty talerz dla niespodziewanego gościa. Nikt nie przyszedł.

Wtedy zadzwoniła mama:
— Paulina…
— Wiem mamo. Ale muszę przez to przejść sama.

Czasem sąsiedzi pytali:
— Pani Paulino, wszystko w porządku? Tak cicho u pani…
— Tak, dziękuję — odpowiadałam z wymuszonym uśmiechem.

Samotność ma różne oblicza. Czasem jest wyborem, czasem koniecznością. Dla mnie stała się lekcją pokory i odwagi.

Dziś wiem jedno: lepiej być samemu niż żyć wśród ludzi, którzy tylko udają rodzinę.

Czy naprawdę potrzebujemy innych do szczęścia? A może najpierw musimy nauczyć się być szczęśliwi sami ze sobą?