Samotność mojego ojca – czy można uratować kogoś, kto już nie wierzy w rodzinę?
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam ten dźwięk do dziś – był jak wyrok. Mój ojciec, Zbigniew, stał wtedy w korytarzu naszego mieszkania na warszawskim Bródnie, z walizką w ręku. Mama płakała w kuchni, a ja, dwudziestoletni chłopak, stałem między nimi, nie wiedząc, po której stronie się opowiedzieć.
– Idź już, skoro tak bardzo ci źle! – krzyknęła mama przez łzy.
Ojciec spojrzał na mnie. W jego oczach nie było złości, tylko zmęczenie i coś jeszcze – może rozczarowanie? Może żal do świata? Wyszedł bez słowa. Od tamtej pory widywaliśmy się rzadko. Najpierw raz na miesiąc, potem raz na pół roku. W końcu przestał dzwonić pierwszy.
Dziś mam czterdzieści lat i własną rodzinę. Ale historia mojego ojca wraca do mnie jak bumerang, zwłaszcza teraz, gdy sam czuję się czasem niezrozumiany przez własne dzieci. Ojciec mieszka sam w małym bloku na Pradze. Emerytura ledwo mu starcza na życie. Czasem sąsiedzi pomagają mu z zakupami, czasem odwiedza go stary kolega z pracy – pan Marian. Ale najczęściej siedzi sam przy oknie i patrzy na tramwaje.
Ostatnio zadzwoniła do mnie sąsiadka ojca.
– Panie Rafale, niech pan przyjedzie do taty. On już prawie nie wychodzi z domu. Chyba coś się dzieje…
Pojechałem. Ojciec otworzył mi drzwi powoli, jakby nie spodziewał się nikogo.
– Cześć… – powiedział cicho.
W mieszkaniu pachniało starością i lekami. Na stole leżały nieotwarte listy i rachunki.
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
Wzruszył ramionami.
– A co ma być? Starość…
Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przez chwilę milczeliśmy. W końcu zebrałem się na odwagę:
– Tato… czemu tak się od nas odsunąłeś?
Spojrzał na mnie z goryczą.
– To wyście się odsunęli pierwsi. Po rozwodzie byłem dla was nikim. Nawet nie pytałeś, czy mam co jeść.
Zabolało mnie to. Przecież byłem wtedy młody, pogubiony…
– Próbowałem… Ale mama…
– Mama zawsze była silniejsza – przerwał mi ostro. – A ja? Ja miałem tylko siebie.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem łzy w oczach ojca. Zawsze był twardy – pracował jako ślusarz w FSO, potem jako portier w szkole. Po rozwodzie wszystko się posypało: stracił pracę, zdrowie zaczęło szwankować, a my z siostrą coraz rzadziej go odwiedzaliśmy.
– Wiesz, Rafale… – zaczął po chwili ciszy – czasem człowiekowi zostaje tylko samotność. I wtedy myśli się o tym wszystkim, co zrobiło się źle.
Chciałem go przytulić, ale on odsunął się lekko.
– Nie trzeba litości. Chciałbym tylko… żeby ktoś czasem zadzwonił. Zaprosił na obiad. Żeby poczuć się potrzebnym.
Wróciłem do domu rozbity. Opowiedziałem żonie o wszystkim.
– Może zaprośmy go do nas na święta? – zaproponowała Ania.
Zadzwoniłem do ojca:
– Tato, przyjedź do nas na Wigilię. Dzieci cię nie widziały od roku.
– Nie chcę być ciężarem…
– Nie jesteś żadnym ciężarem!
Przyjechał. Siedział przy stole cicho, patrzył na wnuki z uśmiechem, ale widziałem, że czuje się obco. Po kolacji podszedł do mnie i wyszeptał:
– Dziękuję… Ale już chyba nie umiem być częścią rodziny.
Po świętach znowu zamknął się w swoim świecie. Próbowałem dzwonić częściej, ale rozmowy były krótkie i pełne niezręczności.
Pewnego dnia zadzwoniła siostra:
– Rafał, musimy coś zrobić z tatą. On gaśnie w oczach! Może dom opieki?
Zerwałem się z miejsca.
– Zwariowałaś?! On by tego nie przeżył!
– A co proponujesz? Przecież nie zamieszka z żadnym z nas!
Zamilkłem. Wiedziałem, że ma rację – nasze mieszkanie jest za małe, dzieci mają swoje życie, a Ania ledwo daje radę z pracą i domem.
Zacząłem odwiedzać ojca częściej. Robiłem mu zakupy, gotowałem obiady na kilka dni. Czasem zabierałem go na spacer po parku Skaryszewskim.
Pewnego razu usiedliśmy na ławce pod wielkim kasztanem.
– Tato… przepraszam cię za wszystko. Za te lata ciszy.
Spojrzał na mnie długo.
– Ja też przepraszam. Może byłem zbyt dumny…
Wtedy pierwszy raz od lat poczułem, że coś pęka między nami – mur żalu i pretensji zaczyna się kruszyć.
Ale życie nie jest bajką. Ojciec coraz częściej chorował. Raz trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Siedziałem przy jego łóżku i słuchałem jego szeptów:
– Nie chcę umierać sam…
Obiecałem sobie wtedy, że już nigdy go nie zostawię.
Po wyjściu ze szpitala zaproponowałem mu przeprowadzkę do nas na jakiś czas.
– Nie chcę przeszkadzać Ani i dzieciom…
Ale Ania była dzielna:
– Panie Zbyszku, tu jest pana miejsce!
Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy razem. Było trudno – ojciec miał swoje przyzwyczajenia, dzieci narzekały na jego marudzenie, a ja czułem się rozdarty między wszystkimi obowiązkami.
Pewnego wieczoru usłyszałem kłótnię w kuchni:
– Dziadek znowu narzeka! – krzyczała moja córka Ola.
– Bo nikt go nie słucha! – odpowiedział syn Kuba.
– A może byście tak poszli z nim na spacer zamiast siedzieć w telefonach?! – wtrąciła Ania.
Wszedłem do kuchni i zobaczyłem ojca skulonego przy stole.
– Może rzeczywiście powinienem wrócić do siebie…
– Tato! Nie mów tak! – przerwałem mu stanowczo.
– Chciałem tylko… żebyście byli szczęśliwi – wyszeptał i wyszedł do swojego pokoju.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Czy naprawdę można pogodzić wszystko? Czy da się uratować więzi rodzinne po tylu latach bólu?
Ojciec wrócił do siebie po kilku miesiącach. Ale coś się zmieniło – teraz dzwoni codziennie, czasem wpada na obiad w niedzielę. Dzieci nauczyły się słuchać jego opowieści o dawnych czasach. Ja nauczyłem się przebaczać i prosić o przebaczenie.
Ale wciąż boję się jednego: że kiedyś zabraknie mi odwagi lub czasu i znów zostanie sam…
Czy naprawdę musimy czekać aż będzie za późno? Czy potrafimy być blisko tych, którzy nas najbardziej potrzebują?