Obce ślady wokół mojego domu: Gdy rodzina przestaje wierzyć

— Znowu to samo, Aniu? — głos mojego męża, Piotra, odbił się echem w kuchni. Stałam przy oknie, patrząc na świeże ślady w błocie pod naszym płotem. Były wyraźne, głębokie, jakby ktoś ciężki chodził tam w nocy. — Przecież mówiłem ci już, to pewnie pies sąsiadów.

— To nie jest pies! — odpowiedziałam z rozpaczą. — Zobacz, te ślady są za duże. I prowadzą prosto pod nasze okno sypialni.

Piotr tylko westchnął i wrócił do gazety. Dzieci — Ola i Bartek — nawet nie podniosły wzroku znad telefonów. W tej chwili poczułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Miałam wrażenie, że coś złego dzieje się wokół nas, a ja jestem jedyną osobą, która to widzi.

Wieś pod Nowym Targiem była zawsze spokojna. Znałam tu każdego od dziecka. Ale od kilku tygodni czułam się nieswojo. Najpierw zginęły mi klucze do szopy, potem znalazłam rozrzucone śmieci przy furtce. Teraz te ślady…

Wieczorem nie mogłam zasnąć. Piotr spał spokojnie obok, a ja nasłuchiwałam każdego szmeru. W pewnym momencie usłyszałam cichy trzask za oknem. Serce mi zamarło. Zerwałam się z łóżka i podeszłam do okna. Nic nie widziałam, tylko ciemność i odbicie własnej twarzy.

Następnego dnia poszłam do sąsiadki, pani Haliny.

— Halinko, czy ty też widziałaś jakieś dziwne ślady wokół domu? — zapytałam.

Spojrzała na mnie z politowaniem.

— Aniu, ty za dużo czytasz tych kryminałów. U nas nic się nie dzieje od lat.

Wróciłam do domu jeszcze bardziej zdezorientowana. Czy naprawdę wariuję? Czy może wszyscy wokół mnie są ślepi?

Zaczęłam robić zdjęcia śladów telefonem. Wieczorem pokazałam je Piotrowi.

— Popatrz! To nie jest pies! — niemal krzyczałam.

Piotr spojrzał na mnie z irytacją.

— Przestań już z tymi teoriami spiskowymi. Dzieci się śmieją z ciebie w szkole przez te twoje pomysły!

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Ola i Bartek rzeczywiście zaczęli mnie unikać. Szeptali coś między sobą, patrząc na mnie z ukosa.

Przez kolejne dni ślady pojawiały się coraz częściej. Zaczęły znikać drobne rzeczy z podwórka: grabie, wiadro, nawet stara kurtka Piotra. Czułam się coraz bardziej osaczona.

Pewnej nocy usłyszałam wyraźny hałas na podwórku. Tym razem nie czekałam — chwyciłam latarkę i wybiegłam na zewnątrz. Światło padło na postać skuloną przy szopie. Ktoś w ciemnej kurtce próbował otworzyć drzwi.

— Kto tam?! — krzyknęłam drżącym głosem.

Postać zerwała się i uciekła przez ogród w stronę lasu. Stałam przez chwilę sparaliżowana strachem, potem wróciłam do domu i zadzwoniłam na policję.

Policjant przyjechał po godzinie. Obejrzał ślady, pokiwał głową i powiedział:

— Pani Aniu, tu rzeczywiście ktoś chodził. Ale bez dowodów nic nie możemy zrobić.

Rano opowiedziałam wszystko Piotrowi. Tym razem spojrzał na mnie inaczej — z niepokojem.

— Może rzeczywiście coś tu się dzieje… — mruknął.

Ale dzieci nadal mi nie wierzyły. Ola wybuchła płaczem:

— Mamo, przez ciebie wszyscy się ze mnie śmieją! Mówisz o duchach i złodziejach!

Bartek trzaskał drzwiami i zamykał się w pokoju.

Czułam, że rodzina się ode mnie oddala. Zaczęliśmy jeść osobno, rozmawiać tylko o najprostszych sprawach. Każdy zamknął się w swoim świecie.

Kilka dni później znalazłam kolejne ślady — tym razem prowadziły aż do lasu za domem. Postanowiłam pójść ich tropem sama. Szłam przez gęste krzaki, aż dotarłam do opuszczonej chaty. W środku zobaczyłam bezdomnego mężczyznę — brudnego, wychudzonego, z przerażeniem w oczach.

— Proszę… nie rób mi krzywdy… — wyszeptał.

Zrozumiałam wszystko w jednej chwili. To on kradł drobiazgi i szukał schronienia przy naszym domu. Nie był groźny — był po prostu zagubiony i głodny.

Wróciłam do domu i opowiedziałam wszystko Piotrowi. Tym razem uwierzył mi bez słowa sprzeciwu. Razem zawieźliśmy mężczyźnie jedzenie i stare ubrania.

Ale rodzina już nie była taka sama jak dawniej. Dzieci nadal trzymały się ode mnie na dystans, a Piotr patrzył na mnie z wyrzutem — jakby miał mi za złe, że tak długo drążyłam temat.

Czasem myślę, że ta historia była tylko pretekstem do tego, by wyszły na jaw nasze prawdziwe problemy: brak rozmowy, wzajemne niezrozumienie, samotność nawet wśród najbliższych.

Czy można odbudować zaufanie po tym wszystkim? Czy rodzina może być jeszcze kiedyś taka jak dawniej? A może czasem trzeba pozwolić odejść temu, co już nie wróci?