Więzy krwi: Między wątpliwością a zaufaniem
– Katarzyna, powiedz mi prawdę. Czy to naprawdę moje dziecko? – głos Pawła drżał, a w jego oczach widziałam coś, czego nigdy wcześniej nie dostrzegłam: lęk i nieufność.
Zamarłam. Stałam przy kuchennym blacie, ścierając łzy z policzków. W pokoju obok spała nasza Zosia, ledwie dwutygodniowa, pachnąca mlekiem i nowym życiem. A ja czułam, jakby ktoś wyciągnął mi grunt spod nóg.
– Skąd w ogóle taki pomysł? – zapytałam cicho, choć w środku wrzałam.
Paweł spuścił wzrok. – Mama… Mama powiedziała, że Zosia nie jest do mnie podobna. Że… może powinniśmy zrobić testy.
Zachłysnęłam się powietrzem. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, rzucić czymś o ścianę. Ale tylko zacisnęłam pięści.
– Twoja mama? – powtórzyłam przez zaciśnięte zęby. – To ona ci to wmówiła?
Paweł nie odpowiedział. Widziałam, jak bardzo jest rozdarty. Wiedziałam, że kocha swoją matkę, ale przecież przysięgał mi zaufanie. Przysięgał miłość.
Wróciły do mnie wszystkie drobne złośliwości pani Marii: komentarze o moim gotowaniu, o tym, jak trzymam Zosię na rękach, o mojej rodzinie z małego miasteczka pod Lublinem. Zawsze byłam dla niej niewystarczająca. Ale żeby posunąć się do czegoś takiego?
Noc była bezsenna. Paweł spał na kanapie w salonie, ja tuliłam Zosię do piersi i płakałam cicho, żeby jej nie obudzić. W głowie kłębiły się myśli: „Czy on naprawdę mi nie ufa? Czy jedna plotka wystarczyła, by przekreślić wszystko?”
Rano Paweł wyszedł do pracy bez słowa. Zostałam sama z dzieckiem i rozpaczą. Telefon zadzwonił po południu.
– Katarzyno, musimy porozmawiać – głos pani Marii był lodowaty.
– O czym? – zapytałam szorstko.
– O przyszłości mojego syna i tej… dziewczynki. Lepiej będzie, jeśli przyjedziesz do nas na obiad w niedzielę.
Rozłączyła się bez pożegnania.
W niedzielę ubrałam Zosię w najładniejszą sukienkę i pojechałam do teściów. Paweł był już tam, siedział sztywno przy stole. Pani Maria patrzyła na mnie z góry, pan Andrzej – jej mąż – milczał jak zwykle.
– Powiedz nam prawdę, Katarzyno – zaczęła teściowa bez ogródek. – Czy Zosia jest dzieckiem Pawła?
Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
– Jak śmie pani zadawać takie pytania? – wybuchłam. – To jest nasze dziecko! Kochamy ją!
– Ty może kochasz – przerwała mi zimno Maria – ale mój syn ma prawo wiedzieć.
Paweł siedział cicho. Nie spojrzał na mnie ani razu.
– Jeśli nie masz nic do ukrycia – dodała Maria – zgodzisz się na testy DNA.
Wyszłam stamtąd z płaczem, trzymając Zosię mocno przy sobie. W drodze powrotnej zadzwoniłam do mojej mamy.
– Mamo, oni chcą zrobić testy DNA… Myślą, że Zosia nie jest Pawła…
Mama milczała przez chwilę.
– Córeczko… jeśli to jedyny sposób, żeby zamknąć im usta… Zrób to dla siebie i dla Zosi.
Nie spałam całą noc. Paweł wrócił późno, usiadł na łóżku i powiedział cicho:
– Przepraszam. Nie wiem już sam… Mama tak bardzo naciska…
– A ty? Co ty czujesz? Ufasz mi?
Nie odpowiedział. To bolało bardziej niż wszystko inne.
Zgodziłam się na testy. Pojechaliśmy razem do kliniki w Lublinie. Pielęgniarka pobrała próbki śliny od Pawła i Zosi. Czułam się upokorzona, jakby ktoś podeptał całą moją godność.
Czekaliśmy dwa tygodnie na wyniki. Każdy dzień był koszmarem. Paweł był coraz bardziej zamknięty w sobie, unikał mnie wzrokiem. Pani Maria dzwoniła codziennie: „Już są wyniki? Już wiadomo?”
W końcu przyszły wyniki. Paweł odebrał kopertę i otworzył ją przy mnie. Przez chwilę czytał w milczeniu, potem spojrzał na mnie z łzami w oczach.
– Przepraszam… Przepraszam cię, Kasiu… Zosia jest moją córką… Byłem idiotą…
Poczułam ulgę i gniew jednocześnie. Chciałam go uderzyć i przytulić zarazem.
– To nie ja powinienem cię przepraszać – powiedział Paweł cicho następnego dnia rano – tylko mama…
Ale pani Maria nie zadzwoniła z przeprosinami. Przyszła po tygodniu z ciastem i sztucznym uśmiechem.
– No widzisz, Kasiu, dobrze, że wszystko się wyjaśniło – powiedziała tonem nauczycielki karcącej ucznia.
Nie odpowiedziałam jej ani słowem.
Od tamtej pory nic już nie było takie samo. Paweł próbował naprawić nasze relacje: kupował kwiaty, zabierał mnie na spacery z Zosią po parku Saskim, mówił o wspólnej przyszłości. Ale coś we mnie pękło.
Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: o to, kto ma wstać do dziecka w nocy, o rachunki za prąd, o wizyty u teściów. Każda rozmowa kończyła się wypominaniem tamtej sytuacji.
– Nigdy mi już nie zaufasz? – pytał Paweł z rozpaczą w głosie.
– Chciałabym… Ale nie potrafię zapomnieć tego upokorzenia…
Zosia rosła szybko. Miała już pół roku, gdy pierwszy raz powiedziała „mama”. Patrzyłam na nią i myślałam: „Czy ona kiedyś dowie się o tym wszystkim? Czy będzie czuła się inna?”
Pewnego dnia spotkałam panią Marię na rynku. Stała przy stoisku z warzywami i rozmawiała z sąsiadką:
– Wie pani, teraz młode kobiety to różne rzeczy potrafią ukryć przed mężami…
Poczułam zimny dreszcz na plecach. Wiedziałam już wtedy, że nigdy nie będziemy rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu.
Po roku od narodzin Zosi podjęliśmy z Pawłem decyzję o terapii małżeńskiej. Psycholog słuchał naszych historii i pytał:
– Co jest ważniejsze: prawda czy zaufanie?
Nie umiałam odpowiedzieć od razu.
Dziś minęły trzy lata od tamtych wydarzeń. Nasze małżeństwo przetrwało – ale jest inne niż kiedyś. Paweł stara się bardziej niż kiedykolwiek być dobrym ojcem i mężem. Ja nauczyłam się stawiać granice wobec teściowej i walczyć o siebie.
Ale czasem w nocy budzę się zlana potem i pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć zdradzone zaufanie? Czy rodzina to tylko więzy krwi – czy coś znacznie więcej?
A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu?