Odeszłam, bo nie chciałam już być „niewygodną” żoną – Historia Joanny z małego miasteczka

– Joanna, czy ty naprawdę musisz robić z siebie ofiarę przy każdym obiedzie? – głos Michała odbił się echem w mojej głowie, choć siedzieliśmy przy stole w jego nowoczesnym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Znowu. Znowu to samo. Spojrzałam na niego, a potem na jego matkę, panią Halinę, która tylko przewróciła oczami i zaczęła nakładać sobie więcej sałatki jarzynowej.

Nie odpowiedziałam. W gardle miałam gulę. Wiem, że nie powinnam płakać przy stole. Wiem, że powinnam być wdzięczna – przecież Michał jest „kimś”, a ja tylko dziewczyną z małego miasteczka pod Radomiem. Tak przynajmniej wszyscy mi powtarzali od początku naszego związku.

Wyszłam za Michała z miłości. Był starszy ode mnie o siedem lat, miał własną kancelarię prawną, mieszkanie z widokiem na park i samochód, którym woził mnie na weekendy do rodziców. Na początku czułam się jak księżniczka – on kupował mi kwiaty, zabierał do restauracji, mówił, że jestem wyjątkowa. Ale potem… potem wszystko się zmieniło.

– Joasiu, nie przesadzaj – wtrąciła się pani Halina. – Michał ciężko pracuje, a ty tylko siedzisz w domu i wymyślasz problemy.

Zacisnęłam dłonie na kolanach. Pracowałam zdalnie jako graficzka, ale dla nich to nie była prawdziwa praca. Dla nich byłam tylko „żoną Michała”, dodatkiem do jego sukcesu.

Wieczorem Michał wrócił do domu późno. Pachniał drogimi perfumami i winem. Usiadł na kanapie i nawet na mnie nie spojrzał.

– Coś się stało? – zapytałam cicho.

– Daj spokój, Joanna. Nie mam siły na twoje fochy.

Wtedy poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przestałam istnieć w jego oczach. Stałam się przezroczysta.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy powiedział mi wprost: „Wstydzę się ciebie przed kolegami. Nie pasujesz do tego świata.”

To bolało bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałam się zmienić – chodziłam na kursy językowe, kupowałam drogie ubrania, uczyłam się manier przy stole. Ale zawsze coś było nie tak. Zawsze byłam „za mało”.

Moja mama dzwoniła co tydzień.

– Córeczko, jak tam u was?

– Dobrze, mamo – kłamałam. – Michał dużo pracuje.

Nie chciałam jej martwić. W naszym miasteczku rozwód to wstyd. Ludzie patrzą krzywo nawet na kobiety, które same wychowują dzieci. A ja? Ja miałam wszystko: męża prawnika, mieszkanie w stolicy…

Pewnego dnia wróciłam wcześniej do domu. Usłyszałam śmiech z sypialni. Kobiecy śmiech. Zamarłam w progu.

– Michał…? – szepnęłam.

Drzwi się otworzyły. Stała tam ona – blondynka w czerwonej sukience. Spojrzała na mnie z politowaniem.

– Przepraszam… – rzuciła bez przekonania i minęła mnie w korytarzu.

Michał nawet nie próbował się tłumaczyć.

– Joanna, nie rób sceny. To nie tak jak myślisz.

Ale to było dokładnie tak, jak myślałam.

Tej nocy długo patrzyłam w sufit. Czułam się jak cień samej siebie. W głowie słyszałam głos mamy: „Małżeństwo to kompromis.” Ale czy kompromis oznacza zapomnienie o sobie?

Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do rodziców.

– Co się stało? – mama była blada jak ściana.

– Nie mogę już tam być – wyszeptałam i rozpłakałam się jak dziecko.

Ojciec milczał przez długi czas. Potem powiedział tylko:

– Ludzie będą gadać, Asia…

Wiedziałam o tym. Już następnego dnia sąsiadka zza płotu przyszła „pożyczyć cukier”, ale tak naprawdę chciała wiedzieć wszystko.

– A gdzie Michał? – zapytała z udawaną troską.

– W Warszawie – odpowiedziałam krótko.

Wieści rozeszły się błyskawicznie. W sklepie spożywczym czułam na sobie spojrzenia. Ktoś szeptał za moimi plecami: „Wróciła z podkulonym ogonem.”

Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z domu. Mama próbowała mnie pocieszać:

– Może jeszcze się dogadacie?

Ale ja wiedziałam, że nie chcę już wracać do tego życia.

Zaczęłam szukać pracy w okolicy. Znalazłam ogłoszenie o stażu w lokalnej agencji reklamowej w Radomiu. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną ze ściśniętym żołądkiem.

– Pani Joanna? – zapytał szef, pan Marek, przeglądając moje portfolio. – Ma pani świetne projekty! Dlaczego chce pani pracować tutaj?

Zawahałam się przez chwilę.

– Bo chcę zacząć od nowa…

Przyjęli mnie od razu.

Pierwszego dnia pracy czułam się jak dziecko we mgle. Bałam się każdego telefonu, każdego maila od klienta. Ale z każdym tygodniem odzyskiwałam pewność siebie.

Michał dzwonił kilka razy.

– Joanna, wróćmy do siebie. Przesadziłem…

Ale ja już nie chciałam wracać do świata, gdzie byłam tylko ozdobą jego sukcesu.

Rodzina podzieliła się na dwa obozy: ciotka Basia mówiła, że dobrze zrobiłam, a babcia płakała po nocach i modliła się za moje małżeństwo.

Najtrudniej było pogodzić się z tym, że jestem sama. Że nie mam już nikogo, kto przytuli mnie wieczorem i powie: „Wszystko będzie dobrze.”

Ale pewnego dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, która przetrwała burzę. Która miała odwagę powiedzieć „dość”.

Zaczęły dzwonić koleżanki z liceum:

– Asia, słyszałyśmy… Może spotkamy się na kawę?

Na początku bałam się ich litości albo ciekawości. Ale okazało się, że każda z nas nosi swoje rany pod skórą.

Pewnego wieczoru siedziałyśmy we cztery przy stoliku w kawiarni „Pod Lipami”. Rozmawiałyśmy o życiu, o facetach, o marzeniach sprzed lat.

– Asia, jesteś odważna – powiedziała Magda. – Ja bym nie potrafiła odejść…

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś wiem jedno: nie jestem już tą samą Joanną co kiedyś. Może nie mam już męża prawnika ani mieszkania z widokiem na park, ale mam siebie. I to jest najważniejsze.

Czasem zastanawiam się: ile kobiet jeszcze tkwi w takich związkach jak mój? Ile z nas boi się odejść tylko dlatego, że „co ludzie powiedzą”? Czy naprawdę warto poświęcać swoje szczęście dla cudzych oczekiwań?