Kiedy serce pęka: Opowieść matki, która straciła syna

– Mamo, czy Dawidek wróci jeszcze do domu? – zapytała cicho Zosia, ściskając w dłoniach pluszowego misia.

Zamarłam. Słowa ugrzęzły mi w gardle, a serce ścisnęło się jakby ktoś je ścisnął żelazną obręczą. Wpatrywałam się w okno, za którym padał czerwcowy deszcz, a każda kropla zdawała się być łzą, której nie potrafiłam już wypłakać.

Nie wiem, jak długo siedziałam wtedy na kanapie. Czułam się jakby czas się zatrzymał – od tamtego popołudnia, kiedy Dawidek wybiegł na podwórko i już nigdy nie wrócił. Miał zaledwie pięć lat. Pięć lat śmiechu, płaczu, pierwszych słów i nieporadnych rysunków na ścianie. Pięć lat, które teraz wydawały się snem.

Mój mąż, Tomek, od tamtej pory prawie się nie odzywał. Chodził po domu jak cień, zamykał się w garażu i dłubał przy starym maluchu, jakby naprawiając samochód mógł naprawić nasze życie. Czasem słyszałam jego cichy płacz przez cienką ścianę. Ale kiedy próbowałam go przytulić, odsuwał się ode mnie.

– To twoja wina – powiedział raz, patrząc mi prosto w oczy. – Miałaś go pilnować.

Te słowa rozdarły mnie na pół. Wiedziałam, że to nie do końca prawda – Dawidek był pod opieką sąsiadki, kiedy wybiegł na ulicę za piłką. Ale czy mogłam zrobić coś więcej? Czy mogłam przewidzieć ten jeden moment nieuwagi?

Od tamtej pory przestałam spać. Każdej nocy przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głos Dawidka: „Mamusiu, zobacz!” albo „Jeszcze chwilkę!”. Widziałam jego uśmiechniętą buzię i czułam jego małe rączki obejmujące moją szyję.

Rodzina… Och, rodzina! Mama przyjechała z Lublina zaraz po pogrzebie. Próbowała mnie pocieszać, gotowała rosół i powtarzała: „Czas leczy rany”. Ale ja nie chciałam żadnego rosołu ani pustych słów. Chciałam tylko cofnąć czas.

Teściowa była inna. Szeptała do Tomka: „Ona nigdy nie była odpowiedzialna…”, „Zawsze pozwalała dzieciom na wszystko…”. Słyszałam to przez drzwi kuchni. Każde takie zdanie wbijało się we mnie jak szpilka.

Zosia zaczęła moczyć łóżko w nocy. Przestała mówić o przedszkolu, przestała rysować. Siedziała godzinami przy oknie i patrzyła na deszcz. Pewnego dnia usiadłam obok niej i zapytałam:

– Zosiu, co czujesz?

Spojrzała na mnie wielkimi oczami.

– Boję się… że ty też znikniesz.

Przytuliłam ją mocno i obiecałam sobie, że choćby nie wiem co – będę dla niej silna. Ale jak być silną, kiedy wszystko w środku krzyczy z bólu?

Znajomi przestali dzwonić. Na początku przychodzili z ciastem i herbatą, ale potem coraz rzadziej. Kiedy spotykaliśmy się przypadkiem w sklepie spożywczym na rogu, spuszczali wzrok albo mówili: „Trzymaj się”. Nikt nie wiedział, co powiedzieć matce po stracie dziecka.

Pewnej nocy usłyszałam krzyk Tomka. Wbiegłam do sypialni – siedział na łóżku zlany potem.

– Śniło mi się… że Dawidek wrócił – szepnął. – A potem znów go straciłem.

Usiadłam obok niego i po raz pierwszy od miesięcy płakaliśmy razem. Może to był początek czegoś nowego? Może żałoba nie musi nas dzielić?

Ale następnego dnia znów zamknął się w sobie.

W pracy przestali mnie pytać o cokolwiek poza fakturami i terminami. Szefowa raz tylko zapytała: „Jak się pani trzyma?”, a potem już nigdy więcej nie wróciła do tematu. Czułam się przezroczysta.

Któregoś dnia zadzwoniła sąsiadka – ta sama, która miała pilnować Dawidka tamtego dnia.

– Aniu… przepraszam – powiedziała przez łzy. – Nie wiem, jak mam ci spojrzeć w oczy…

Chciałam jej wybaczyć, naprawdę chciałam. Ale nie potrafiłam. Zamiast tego rozłączyłam się bez słowa.

Wieczorami chodziłam na cmentarz. Siadałam na zimnej ławce przy grobie Dawidka i mówiłam do niego szeptem:

– Przepraszam, synku… Tak bardzo przepraszam…

Czasem wydawało mi się, że słyszę jego głos wśród szumu drzew.

Zosia zaczęła pytać o Boga. Czy Dawidek jest w niebie? Czy go tam nie boli? Czy może nas widzieć? Nie umiałam jej odpowiedzieć. Sama przestałam wierzyć w cokolwiek.

Pewnego dnia Tomek wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Usiadł przy stole i długo milczał.

– Aniu… musimy coś zrobić – powiedział w końcu. – Tak dalej nie damy rady.

Spojrzałam na niego pytająco.

– Może powinniśmy porozmawiać z kimś… z psychologiem? Albo pojechać gdzieś razem? Dla Zosi…

To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy poczułam cień nadziei. Może jeszcze możemy być rodziną? Może Dawidek nie chciałby, żebyśmy tak cierpieli?

Zgodziłam się. Zaczęliśmy chodzić na terapię rodziną do pani Magdy w poradni przy ulicy Narutowicza. Na początku było trudno – płacz, wyrzuty sumienia, wzajemne pretensje. Ale z czasem nauczyliśmy się mówić o bólu bez krzyku.

Zosia zaczęła znowu rysować – najpierw czarne chmurki i łzy, potem coraz więcej kolorów. Tomek przestał zamykać się w garażu. Ja zaczęłam spać po kilka godzin bez koszmarów.

Minął rok od śmierci Dawidka. Wciąż boli – czasem tak bardzo, że trudno oddychać. Ale nauczyliśmy się żyć z tym bólem. Nauczyliśmy się być razem mimo pustki.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie tamten dzień? Czy można odnaleźć sens po takiej stracie?

A wy… czy kiedykolwiek musieliście zmierzyć się z czymś tak bolesnym? Jak sobie poradziliście?