Między światami: Opowieść matki i syna, którzy widzą duchy

— Mamo, on znowu stoi w kącie — wyszeptał Bartek, trzymając mnie kurczowo za rękę. Była trzecia nad ranem, a w naszym starym domu na obrzeżach Chełma panowała cisza tak gęsta, że aż bolały uszy. Spojrzałam w ciemność, próbując dostrzec cokolwiek poza cieniem szafy i stosem książek na podłodze. Ale ja już wiedziałam. On tam był. Znowu.

Od kiedy Bartek skończył pięć lat, zaczęliśmy widzieć rzeczy, których nikt nie powinien widzieć. Najpierw były to tylko cienie przemykające po ścianach, potem twarze w lustrze, których nie rozpoznawałam. Z czasem pojawiły się głosy — szepty, śmiechy, czasem płacz. Próbowałam to tłumaczyć zmęczeniem, wyobraźnią dziecka, ale kiedy pewnej nocy zobaczyłam anioła stojącego przy łóżku Bartka, wiedziałam już, że to nie jest tylko wytwór naszych umysłów.

Mój mąż, Andrzej, odszedł od nas dwa lata temu. Nie wytrzymał tej atmosfery — mówił, że dom jest przeklęty, że Bartek potrzebuje psychiatry, a ja powinnam przestać czytać te wszystkie książki o duchach i życiu po śmierci. Ale ja nigdy nie szukałam tego kontaktu. To przyszło do nas samo. I zostało.

Najgorsze były noce. Bartek często budził się z krzykiem, opowiadając mi o wysokiej kobiecie w czarnym welonie, która siadała na jego łóżku i głaskała go po włosach. Raz powiedział mi: „Mamo, ona pachnie ziemią”. Przeszły mnie ciarki. Wiedziałam już wtedy, że to nie jest zwykły sen.

Czasami widziałam ją też ja — Świętą Śmierć. Nigdy nie byłam jej wyznawczynią, nigdy nie modliłam się do niej o łaskę czy ochronę. A jednak przychodziła do mnie we śnie, siadała na brzegu łóżka i patrzyła mi prosto w oczy. Jej spojrzenie było zimne jak lód i pełne smutku. Pytała mnie bez słów: „Jesteś gotowa?”

Bartek miał swoje własne spotkania z tamtym światem. Kiedy miał siedem lat, zaczął mówić mi o podróżach do nieba podczas snu. Opowiadał o Bogu i Jezusie — jakby naprawdę ich spotykał. „Mamo, Bóg ma bardzo ciepłe ręce” — powiedział pewnego ranka z takim przekonaniem, że aż się rozpłakałam. Zastanawiałam się wtedy: czy to dar? A może przekleństwo?

W szkole Bartek był inny niż reszta dzieci. Często zamyślony, czasem rozmawiał sam ze sobą albo patrzył w pustkę tak intensywnie, jakby widział coś więcej niż inni. Nauczycielki pytały mnie, czy wszystko w porządku w domu. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jak wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie widział ducha, że twoje dziecko naprawdę widzi zmarłych?

Pewnego dnia odwiedziła nas moja matka. Przyjechała z Lublina specjalnie po to, żeby „postawić mnie do pionu”. Siedziałyśmy przy stole w kuchni, a ona mówiła:
— Ewa, musisz przestać karmić Bartka tymi bzdurami! On potrzebuje normalnego życia!
— Mamo, ja niczego mu nie każę widzieć — odpowiedziałam cicho.
— To może ty powinnaś się leczyć? — rzuciła z goryczą.

Zrobiło mi się przykro. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. Nawet własna matka nie chciała uwierzyć w to, co przeżywaliśmy każdego dnia.

Najbardziej bałam się o Bartka. Czasem wydawało mi się, że te istoty chcą go zabrać ze sobą — szczególnie wtedy, gdy mówił mi o świetle na końcu korytarza albo o dzieciach bawiących się na podwórku nocą. Raz zobaczyłam go stojącego przy oknie o drugiej w nocy. Patrzył na ogród i szeptał coś pod nosem.
— Z kim rozmawiasz? — zapytałam.
— Z Jankiem. On tu mieszkał przed nami — odpowiedział spokojnie.

Zamarłam. Wiedziałam od sąsiadki, że przed laty mieszkał tu chłopiec o tym imieniu, który zginął tragicznie w studni za domem.

Próbowałam szukać pomocy u księdza. Przyszedł do nas raz, pokropił dom wodą święconą i pomodlił się za naszą rodzinę. Przez kilka dni było spokojniej, ale potem wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Duchy były coraz bardziej natarczywe — pojawiały się nawet za dnia.

Bartek coraz częściej mówił o śmierci jak o czymś naturalnym i pięknym. Bałam się tego — bałam się, że któregoś dnia po prostu odejdzie za tym światłem i już nie wróci.

Pewnej nocy obudziłam się z poczuciem ogromnego ciężaru na piersi. Nie mogłam oddychać. W kącie pokoju stała postać — wysoka, ciemna sylwetka bez twarzy. Czułam jej zimno aż do kości. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. To był Bartek.
— Mamo, ona przyszła po mnie — wyszeptał.
— Nie pozwolę jej cię zabrać! — krzyknęłam w myślach.

Wtedy postać zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Bartek wtulił się we mnie i płakał długo bez słów.

Od tamtej pory zaczęliśmy razem modlić się przed snem — nie o to, żeby duchy odeszły na zawsze, ale żebyśmy potrafili żyć z tym darem… albo przekleństwem.

Czasami zastanawiam się: dlaczego właśnie my? Czy to kara za coś? A może wybrano nas po to, byśmy mogli pomóc tym zagubionym duszom odnaleźć spokój?

Nie wiem już sama, czy jestem silna czy po prostu zdesperowana. Ale wiem jedno: dopóki Bartek jest przy mnie i dopóki możemy rozmawiać o tym wszystkim otwarcie — dam radę przetrwać każdą noc.

Czy ktoś jeszcze przeżywa coś podobnego? Czy jesteśmy naprawdę sami w tym świecie pełnym niewidzialnych gości?