Meddig można wytrzymać? Wyznania teściowej o rodzinnych podziałach, które zaczęły się od… odkurzacza
— Znowu zostawiłaś te okruchy na stole, Zosiu — powiedziałam, starając się, by mój głos nie zabrzmiał zbyt ostro. Ale już w połowie zdania wiedziałam, że to nie przejdzie bez echa. Zosia, moja synowa, spojrzała na mnie z takim chłodem, że aż mnie zmroziło.
— Halino, jestem zmęczona. Pracuję cały dzień, potem odbieram Gergosia z przedszkola, robię zakupy… Nie mam siły jeszcze sprzątać po wszystkich — odpowiedziała cicho, ale stanowczo.
W tej chwili poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Przecież ja też całe życie pracowałam, a dom zawsze był czysty. Czy naprawdę tak trudno jest przetrzeć stół? Czy to już nie jest ważne?
Mój syn, Marek, siedział przy stole i udawał, że nie słyszy. Przewracał kartki gazety, jakby szukał tam odpowiedzi na nasze problemy. Gerguś bawił się samochodzikiem pod stołem i tylko czasem zerkał na nas z niepokojem.
Od tamtej chwili wszystko zaczęło się psuć. Zosia coraz częściej zamykała się w sobie. Marek wracał później z pracy i unikał rozmów. Ja czułam się coraz bardziej zbędna w ich domu. Przestałam przychodzić bez zaproszenia. Zamiast tego siedziałam w swoim mieszkaniu na blokowisku i patrzyłam przez okno na plac zabaw, gdzie kiedyś biegał mój wnuk.
Pamiętam dzień, kiedy zadzwoniłam do Marka:
— Synku, może zabierzesz Gergusia do mnie na weekend? Upiekę mu szarlotkę, taką jak lubi.
— Mamo, wiesz… Zosia nie chce teraz nigdzie wychodzić. Mamy trochę zamieszania — odpowiedział wymijająco.
Nie dopytywałam. Wiedziałam już wtedy, że coś się zmieniło na zawsze.
Zaczęłam analizować wszystko od początku. Przypominałam sobie nasze pierwsze spotkania z Zosią — była wtedy taka nieśmiała, ale uśmiechnięta. Cieszyłam się, że Marek znalazł kogoś dobrego. Ale potem przyszła codzienność: rachunki, praca, dziecko… I ja — teściowa, która chciała pomóc, ale chyba za bardzo się wtrącała.
Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę, panią Jadwigę.
— Halinko, czemu tak rzadko widzę cię z wnuczkiem? — zapytała.
— A bo wiesz… młodzi mają swoje sprawy — odpowiedziałam wymijająco.
Ale w środku aż mnie ścisnęło. Czy naprawdę to już koniec mojej rodziny? Czy przez jedno nieporozumienie można stracić wszystko?
Próbowałam jeszcze raz. Zadzwoniłam do Zosi:
— Zosiu, może potrzebujesz pomocy przy Gergusiu? Mogę go odebrać z przedszkola.
— Dziękuję, Halino. Damy sobie radę — usłyszałam chłodno.
Odkładając słuchawkę poczułam łzy napływające do oczu. Przecież chciałam tylko pomóc. Czy naprawdę jestem taka zła?
Wieczorami rozmawiałam sama ze sobą:
„Może powinnam była milczeć? Może nie powinnam była zwracać uwagi na te okruchy? Ale przecież dom to dom… Czy to źle chcieć porządku?”
W święta było najgorzej. Siedziałam przy pustym stole i patrzyłam na zdjęcia wnuka. Wspominałam czasy, gdy cała rodzina śmiała się razem przy barszczu i pierogach. Teraz nawet telefon milczał.
Pewnego dnia Marek przyszedł sam.
— Mamo… Zosia jest zmęczona twoimi uwagami. Mówi, że czuje się oceniana i niechciana we własnym domu.
— Synku, ja tylko chciałam pomóc… — wyszeptałam.
— Wiem, ale czasem twoja pomoc jest jak kontrola. Musisz nam dać trochę przestrzeni.
Zrozumiałam wtedy, że straciłam coś więcej niż kontakt z synową. Straciłam zaufanie własnego dziecka.
Od tamtej pory widuję Gergusia tylko od święta. Czasem mijamy się na klatce schodowej — on biegnie do windy z tatą, a ja stoję z torbą zakupów i udaję uśmiech.
Często pytam siebie: czy naprawdę można rozbić rodzinę przez sprzątanie? Czy to ja jestem winna? A może po prostu czasy się zmieniły i matki takie jak ja są już niepotrzebne?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na zachodzące słońce nad blokami. Wspominam dawne lata i zastanawiam się: czy gdybym wtedy przemilczała te okruchy na stole, byłabym dziś bliżej syna i wnuka? Czy wy też czasem żałujecie słów wypowiedzianych w gniewie?