Powrót córki: Dziennik ojca, który musiał nauczyć się odpuszczać
— Wyjeżdżam, tato — głos Kasi drżał, ale oczy płonęły uporem. Stała w drzwiach naszej ciasnej kuchni, ściskając telefon jak koło ratunkowe. Na jej jeansowej kurtce błyszczała przypinka z napisem „Marzenie”. — Do cioci Ani. Do Krakowa. Tam przynajmniej jest życie.
Zamarłem z kubkiem zimnej herbaty w dłoniach. Moja córka, moja Kasia, ta sama, którą jeszcze niedawno tuliłem po nocnych koszmarach, teraz patrzyła na mnie jak na przeszkodę. Chciałem powiedzieć coś mądrego, coś, co zatrzymałoby ją w domu, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Widziałem w jej oczach ten sam bunt, który kiedyś miałem ja — tylko że wtedy to ja uciekałem z domu, a teraz byłem tym, od kogo się ucieka.
— Kasia, nie możesz tak po prostu… — zacząłem, ale przerwała mi ruchem ręki.
— Mogę. I muszę. Tu się duszę, tato. Ty tego nie rozumiesz.
Nie rozumiałem. A może nie chciałem zrozumieć? Odkąd zmarła jej mama, wszystko się posypało. Próbowałem być dla niej wszystkim: ojcem, matką, przyjacielem. Ale coraz częściej miałem wrażenie, że jestem tylko ciężarem.
Kasia wyszła trzaskając drzwiami. Zostałem sam w kuchni pełnej ciszy i niedopitych herbat. Przez kolejne dni chodziłem jak cień po mieszkaniu. Jej pokój był zamknięty na klucz — tak jak nasze rozmowy przez ostatnie miesiące. Próbowałem dzwonić, pisać wiadomości, ale odpowiadała zdawkowo: „Jestem zajęta”, „Wszystko ok”, „Nie martw się”.
W pracy koledzy pytali:
— Marek, co z twoją Kasią? — a ja tylko wzruszałem ramionami.
Wieczorami siadałem przy stole i przeglądałem stare zdjęcia. Kasia na rowerze, Kasia z pierwszym świadectwem z paskiem, Kasia śmiejąca się do mamy. Gdzie popełniłem błąd? Czy za bardzo ją chroniłem? Czy za mało słuchałem?
Minęły trzy miesiące. W końcu zadzwoniła ciocia Ania.
— Marek, musisz przyjechać. Kasia… coś się stało.
Serce podskoczyło mi do gardła. Wsiadłem w pierwszy pociąg do Krakowa. Po drodze wyobrażałem sobie najgorsze: wypadek, chorobę, złamane serce. Kiedy wszedłem do mieszkania Ani, zobaczyłem Kasię skuloną na kanapie. Miała podkrążone oczy i trzęsły jej się ręce.
— Tato… — wyszeptała.
Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem. Przez chwilę milczeliśmy.
— Nie dałam rady — powiedziała w końcu. — Myślałam, że tu będzie inaczej. Że znajdę swoje miejsce. Ale wszędzie czuję się obca.
Poczułem ukłucie żalu i ulgi jednocześnie. Chciałem powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale ugryzłem się w język.
— Każdy czasem się gubi — powiedziałem tylko.
Kasia wróciła ze mną do domu. Myślałem naiwnie, że wszystko wróci do normy. Ale ona była inna — cichsza, zamknięta w sobie. Często zamykała się w pokoju i płakała po cichu. Próbowałem rozmawiać:
— Kasiu, co się dzieje?
— Nic — odpowiadała i odwracała wzrok.
Zacząłem chodzić na długie spacery po parku, żeby zebrać myśli. Czułem się bezradny jak nigdy wcześniej. Pewnego wieczoru usłyszałem cichy płacz zza drzwi jej pokoju. Zapukałem delikatnie.
— Mogę wejść?
Nie odpowiedziała, ale nie zamknęła drzwi na klucz. Usiadłem na brzegu łóżka.
— Wiem, że jest ci ciężko — zacząłem ostrożnie. — Ale nie musisz być sama ze swoimi problemami.
Kasia spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.
— Boję się, tato. Boję się, że nigdy nie będę szczęśliwa. Że zawsze będę tylko twoją córką, a nie sobą.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek wcześniej. Zrozumiałem wtedy, że przez lata próbowałem ją chronić przed światem — ale też przed nią samą. Nie pozwoliłem jej dorosnąć na własnych warunkach.
— Przepraszam cię, Kasiu — powiedziałem cicho. — Chciałem dobrze… Ale chyba za bardzo cię trzymałem przy sobie.
Przytuliła się do mnie mocno jak wtedy, gdy była małą dziewczynką.
Od tamtej rozmowy zaczęliśmy powoli odbudowywać naszą relację. Było trudno — czasem kłóciliśmy się o drobiazgi, czasem milczeliśmy całymi dniami. Ale zaczęliśmy mówić sobie prawdę: o lękach, marzeniach i rozczarowaniach.
Kasia zapisała się na terapię i zaczęła spotykać z nowymi znajomymi ze studiów. Ja nauczyłem się odpuszczać — pozwalać jej podejmować własne decyzje i popełniać błędy.
Dziś wiem jedno: rodzicielstwo to nie tylko dawanie miłości i bezpieczeństwa. To także umiejętność puszczania dziecka wolno wtedy, kiedy ono tego potrzebuje — nawet jeśli serce pęka z tęsknoty.
Czasem patrzę na Kasię i zastanawiam się: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy gdybym mniej się bał o nią, byłaby dziś szczęśliwsza? A może właśnie te nasze błędy uczą nas najwięcej o sobie nawzajem? Co wy o tym myślicie?