Ciężar miłości: Kiedy pomoc staje się krzywdą
— Mamo, tylko tym razem, przysięgam — głos Matiego drżał przez telefon, a ja już wiedziałam, co usłyszę dalej. — Potrzebuję tylko dwustu złotych. Oddam ci w przyszłym tygodniu.
Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc przez zaparowane okno na szarą, deszczową Warszawę. Krople spływały po szybie jak łzy, których nie miałam już siły płakać. W tle cicho grało radio, ale nie słyszałam muzyki — słyszałam tylko własne myśli. Ile razy już to słyszałam? Ile razy dawałam się przekonać? Ile razy tłumaczyłam sobie, że to przecież mój syn, że muszę mu pomóc?
— Mati, rozmawialiśmy o tym… — zaczęłam ostrożnie, próbując nie podnieść głosu. — Nie mogę ci ciągle wysyłać pieniędzy. Musisz w końcu stanąć na własnych nogach.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Wiedziałam, że teraz się obrazi. Że zaraz usłyszę wyrzuty.
— Ty nic nie rozumiesz! — wybuchł. — Wszyscy mają wsparcie od rodziców, tylko ja muszę się prosić! Zawsze byłaś taka zimna!
Zacisnęłam pięści pod stołem. To nieprawda. Byłam dla niego wszystkim — matką, ojcem, przyjaciółką. Po rozwodzie z Markiem zostałam sama z dwójką dzieci. Ola szybko się usamodzielniła, wyjechała do Gdańska na studia i tam została. Zawsze była odpowiedzialna, samodzielna. Mati… Mati był inny. Wrażliwy, utalentowany, ale wiecznie zagubiony.
Pamiętam jego pierwsze kłamstwa — drobne, niewinne. Potem pojawiły się większe: wagary, niezdane egzaminy, pierwsze długi. Za każdym razem tłumaczyłam go przed nauczycielami, płaciłam za korepetycje, spłacałam jego zobowiązania. „On po prostu potrzebuje czasu” — powtarzałam sobie i wszystkim wokół.
Teraz miał dwadzieścia sześć lat i wciąż dzwonił z prośbą o pieniądze. Pracował dorywczo, zmieniał mieszkania, miał coraz mniej przyjaciół. Ola mówiła mi wprost:
— Mamo, przestań mu pomagać. On cię wykorzystuje.
Ale jak mogłam przestać? Przecież to mój syn! Czy matka może odwrócić się od własnego dziecka?
Tego wieczoru długo siedziałam w kuchni. W końcu wysłałam mu przelew i krótką wiadomość: „Dbaj o siebie”. Odpisał tylko „Dzięki”.
Następnego dnia zadzwoniła Ola.
— Znowu mu wysłałaś? — zapytała bez powitania.
— Tak… — odpowiedziałam cicho.
— On nigdy nie przestanie, jeśli będziesz mu ułatwiać życie! Mamo, on nie jest już dzieckiem!
W jej głosie słyszałam rozczarowanie i złość. Wiedziałam, że ma rację. Ale czułam też coś jeszcze — strach. Bałam się, że jeśli odmówię Matemu pomocy, stanie mu się coś złego. Że przestanie się do mnie odzywać. Że stracę go na zawsze.
Wieczorem zadzwonił Marek — mój były mąż.
— Słyszałem od Oli, co się dzieje z Matim — powiedział spokojnie. — Anna, musisz postawić granice. On cię szantażuje emocjonalnie.
— Łatwo ci mówić — syknęłam. — Ty zawsze byłeś twardy. Ja nie potrafię…
— To nie jest miłość, Aniu. To uzależnienie od twojej pomocy.
Rozłączyłam się bez słowa. Całą noc nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, analizując każdą rozmowę z Matim z ostatnich lat. Czy naprawdę robię mu krzywdę? Czy moja miłość stała się dla niego ciężarem?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z psychologiem szkolnym z mojej pracy (pracuję jako nauczycielka). Pani Ewa wysłuchała mnie uważnie.
— Pani Anno — powiedziała łagodnie — czasem największą miłością jest pozwolić dziecku ponieść konsekwencje swoich wyborów.
Te słowa dźwięczały mi w głowie przez cały dzień.
Wieczorem zadzwonił Mati.
— Mamo… — zaczął niepewnie. — Potrzebuję jeszcze trzystu złotych na czynsz. Inaczej mnie wyrzucą.
Zacisnęłam powieki.
— Mati… Nie mogę ci już pomagać w ten sposób. Musisz sam znaleźć rozwiązanie.
Po drugiej stronie zapadła cisza tak głęboka, że aż bolało mnie serce.
— Myślałem, że mogę na ciebie liczyć… — wyszeptał i rozłączył się.
Przez kolejne dni nie odbierał moich telefonów ani nie odpisywał na wiadomości. Bolało mnie to bardziej niż cokolwiek wcześniej. Czułam się jak najgorsza matka na świecie.
Minął tydzień. W końcu napisał:
„Mamo, przepraszam za wszystko. Znalazłem pracę na magazynie. Może nie jest idealnie, ale daję radę. Dziękuję ci za wszystko i… przepraszam za te wszystkie lata.”
Łzy popłynęły mi po policzkach — tym razem były to łzy ulgi i nadziei.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można kochać za bardzo? Czy pomagając bliskim nie odbieramy im szansy na dorosłość? Może największą miłością jest pozwolić im upaść i samodzielnie się podnieść? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?