Kiedy teściowa i zięć zostali sprzymierzeńcami – historia jednej rodziny

— No i gdzie oni są? — Kinga nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, tak nietypowa i niepokojąca. Od rana wszystko było nie do zniesienia. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, poirytowany, jakby każdy mój oddech był dla niego wyrzutem. A ja? Ja byłam w środku tego wszystkiego, jak w epicentrum burzy, której nie potrafiłam już zatrzymać.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy mama wprowadziła się do nas po śmierci taty? Albo gdy Bartek stracił pracę i przez pół roku nie mógł znaleźć nowej? Każdy dzień był jak pole minowe. Mama narzekała na wszystko: na sposób, w jaki gotuję zupę, na to, że dzieci za głośno się śmieją, na Bartka, że nie potrafi „być prawdziwym mężczyzną”. Bartek z kolei coraz częściej wychodził z domu bez słowa, wracał późno i unikał rozmów. Ja próbowałam godzić wszystkich, ale czułam się coraz bardziej samotna.

Dziś rano było apogeum. Mama weszła do kuchni i bez słowa zaczęła poprawiać to, co zrobiłam. Przesoliła zupę, potem wylała ją do zlewu i zaczęła gotować od nowa. Bartek patrzył na to z pogardą i wyszedł trzaskając drzwiami. Dzieci schowały się w swoim pokoju. A ja stałam pośrodku tej kuchni i czułam, jak łzy napływają mi do oczu.

— Kinga, ty naprawdę niczego się nie nauczyłaś przez te wszystkie lata — powiedziała mama z rezygnacją. — Gdyby twój ojciec to widział…

Nie odpowiedziałam. Po prostu wyszłam na balkon i zapaliłam papierosa, choć od lat nie paliłam. Patrzyłam na szare niebo i zastanawiałam się, czy to wszystko ma jeszcze sens.

Kiedy wróciłam do środka, Bartka już nie było. Mama siedziała w salonie z gazetą i udawała, że mnie nie widzi. Dzieci cicho bawiły się klockami. Próbowałam zająć się czymkolwiek — sprzątaniem, praniem — ale wszystko wypadało mi z rąk.

Po południu zadzwonił telefon. To była sąsiadka z dołu.

— Pani Kingo, czy pani mama i mąż są u państwa? Bo widziałam ich razem na klatce schodowej…

Zamarłam. Razem? Mama i Bartek? Przecież oni nie potrafili ze sobą rozmawiać dłużej niż dwie minuty bez kłótni.

Zaczęłam ich szukać. Wyszłam na klatkę schodową — pusto. Zeszłam na dół — nikogo. Wyszłam przed blok — zobaczyłam ich dopiero przy ławce pod drzewem. Siedzieli obok siebie. Rozmawiali. Nie kłócili się.

Zatrzymałam się w pół kroku. Nie chciałam im przeszkadzać, ale ciekawość była silniejsza.

— …nie rozumie mnie — mówił Bartek cicho. — Próbuję jej pomóc, ale ona zawsze staje po stronie dzieci albo pani.

— Kinga zawsze była taka… miękka — odpowiedziała mama z westchnieniem. — Ale to nie znaczy, że nie ma siły. Po prostu za bardzo chce wszystkich zadowolić.

Bartek spojrzał na nią ze zmęczeniem.

— Ja już nie wiem, co robić. Straciłem pracę, czuję się bezużyteczny… A pani tylko mnie krytykuje.

Mama milczała przez chwilę.

— Wiesz… Ja też czuję się bezużyteczna odkąd odszedł mój mąż. Może dlatego tak się czepiam wszystkiego. Boję się zostać sama.

Bartek spuścił głowę.

— Myśli pani, że jeszcze możemy to wszystko naprawić?

— Nie wiem — odpowiedziała mama cicho. — Ale chyba musimy spróbować.

Stałam tam jak wryta. Nagle zobaczyłam ich inaczej: nie jako swoich przeciwników, ale ludzi zagubionych w swoim bólu i lękach.

Wróciłam do mieszkania i usiadłam przy stole. Po chwili weszli razem — mama i Bartek — oboje trochę zawstydzeni.

— Kinga… — zaczęła mama niepewnie. — Musimy porozmawiać.

Usiedliśmy wszyscy troje przy stole. Przez chwilę panowała niezręczna cisza.

— Przepraszam cię, Kingo — powiedział Bartek pierwszy raz od miesięcy patrząc mi prosto w oczy. — Za to, że cię zostawiłem samą ze wszystkim.

Mama również spuściła wzrok.

— I ja przepraszam… Za to, że byłam dla was taka surowa. Po prostu… boję się o ciebie.

Poczułam łzy pod powiekami.

— Ja też was przepraszam — wyszeptałam. — Chciałam tylko, żebyśmy byli rodziną…

Wtedy dzieci wbiegły do kuchni i przytuliły się do nas wszystkich naraz. Po raz pierwszy od dawna poczułam ciepło w sercu.

Wieczorem siedzieliśmy razem przy stole, jedliśmy kolację i rozmawialiśmy spokojnie jak dawno temu. Mama opowiadała o swoim dzieciństwie na wsi pod Lublinem, Bartek żartował z synem o piłce nożnej, a ja po prostu słuchałam i chłonęłam tę chwilę spokoju.

Czy to oznaczało koniec wszystkich problemów? Oczywiście, że nie. Ale coś się zmieniło: przestaliśmy być przeciwnikami, a zaczęliśmy być sojusznikami wobec życia i jego trudności.

Czasem zastanawiam się: ile rodzin mogłoby uniknąć rozpadu, gdybyśmy częściej rozmawiali o swoich lękach zamiast rzucać oskarżenia? Czy naprawdę tak trudno jest zobaczyć w drugim człowieku nie wroga, ale sprzymierzeńca?