Ojciec, który jadł kaszę, by syn mógł jeść schabowego: Opowieść o dumie, miłości i rozczarowaniu
– Dlaczego znowu jesz tę kaszę, tato? – zapytał mnie Bartek, mój syn, patrząc z lekkim zniecierpliwieniem na moją miskę. Siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, na którym parował świeżo usmażony schabowy z ziemniakami i mizerią. Przez chwilę nie mogłem wydusić słowa, bo w gardle ścisnęła mnie gorycz. – Kasza jest zdrowa, synu. Ty jedz mięso, póki ciepłe – odpowiedziałem, starając się uśmiechnąć.
Nie powiedziałem mu, że ostatni raz jadłem mięso w święta Bożego Narodzenia. Że od miesięcy liczę każdy grosz z emerytury, kupuję najtańsze produkty i odkładam od ust, by jemu niczego nie brakowało. Nie powiedziałem mu też, że od śmierci jego matki, Marii, pięć lat temu, świat stał się dla mnie pusty i zimny. Bartek wtedy kończył liceum w naszym małym miasteczku pod Radomiem. Ja pracowałem jeszcze jako listonosz – dorabiałem popołudniami na budowie u sąsiada Zbyszka. Wszystko po to, by Bartek mógł studiować w Warszawie.
– Tato, nie musisz się tak poświęcać – mówił czasem przez telefon, gdy pytał o pieniądze na akademik czy podręczniki. – Daj spokój, synu. Ty się ucz, ja sobie poradzę – odpowiadałem zawsze tym samym tonem, choć czasem dławiły mnie łzy. Siedziałem wtedy w zimnej kuchni z kubkiem herbaty z torebki i myślałem o tym, jak bardzo chciałbym jeszcze raz usłyszeć śmiech Marii.
Pamiętam dzień jego matury – jak wrócił do domu z szerokim uśmiechem i rzucił mi się na szyję. – Zdałem! Tato, dostałem się na Politechnikę! Byłem wtedy dumny jak paw. Kupiłem mu nowe buty na raty i wyprawiłem skromną kolację – schabowy tylko dla niego, ja zadowoliłem się kaszą.
Ale życie nie jest bajką. Bartek długo szukał pracy po studiach. Wracał do domu coraz bardziej rozgoryczony. – Wszędzie chcą doświadczenia! – narzekał. – Spokojnie, synu. Każdy kiedyś zaczynał – próbowałem go pocieszać, choć sam nie wierzyłem już w cuda.
Bywały dni, gdy sprzedawałem stare narzędzia po dziadku na OLX-ie albo zbierałem butelki po osiedlu. Czasem dorabiałem przy remoncie kościoła albo pomagałem sąsiadce Halinie w ogrodzie za parę złotych. Wszystko po to, by Bartek miał na bilet do Warszawy czy nową koszulę na rozmowę kwalifikacyjną.
W końcu nadszedł dzień, gdy zadzwonił do mnie wieczorem z radością w głosie: – Tato! Mam pracę! Zaczynam od poniedziałku w biurze projektowym! Płacą nieźle! Pamiętam ten wieczór – siedziałem sam w kuchni i płakałem ze szczęścia.
Ale radość nie trwała długo. Bartek zaczął wracać do domu coraz rzadziej. Gdy już przyjeżdżał na weekendy, był rozdrażniony i zamknięty w sobie. Pewnego razu usłyszałem przez przypadek jego rozmowę przez telefon: – Mój stary to taki typowy wieśniak… Nic nie kuma z życia w mieście…
Te słowa bolały bardziej niż wszystkie moje wyrzeczenia. Próbowałem z nim rozmawiać: – Synu, co się dzieje? Może chcesz pogadać? – Ale on tylko wzruszał ramionami: – Daj spokój, tato. Mam swoje sprawy.
Któregoś dnia przyjechał z dziewczyną – Magdą z Krakowa. Ładna dziewczyna, ale czułem się przy niej jak intruz we własnym domu. Usiadła przy stole obok Bartka i zaczęli rozmawiać o pracy w korporacji, o podróżach po Europie… Ja podałem im schabowego i ziemniaki, a sobie nalałem kaszy gryczanej z mlekiem.
– Panie Januszu, czemu pan nie je tego samego co my? – zapytała Magda z lekkim współczuciem.
Bartek westchnął: – Mój tata zawsze oszczędza…
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok i myślałem o wszystkich latach wyrzeczeń: o nocach spędzonych na martwieniu się o rachunki, o dniach pracy ponad siły tylko po to, by Bartek miał lepszy start niż ja. Teraz czułem się jak cień we własnym domu.
Kilka miesięcy później Bartek oznajmił mi podczas krótkiej wizyty: – Tato… Zostaję w Warszawie na stałe. Magda dostała awans i wynajmujemy mieszkanie razem. Muszę zacząć żyć swoim życiem.
Zostałem sam w domu pełnym wspomnień: szalik Marii wisiał jeszcze na wieszaku w przedpokoju; stare zabawki Bartka leżały w pudełku pod łóżkiem; zdjęcia znad Bałtyku sprzed lat stały na półce nad telewizorem.
Każdego ranka gotuję sobie kaszę i patrzę przez okno na sąsiadów prowadzących wnuki do szkoły. Czasem mam ochotę zadzwonić do Bartka i zapytać, jak mu idzie życie w Warszawie… Ale boję się usłyszeć w jego głosie obojętność albo irytację.
Pewnego dnia dostałem SMS-a: „Tato… Magda jest w ciąży.” Serce mi stanęło z radości i smutku jednocześnie. Odpisałem im kilka ciepłych słów, ale poczułem pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej.
Minęło kilka miesięcy zanim zaprosili mnie do Warszawy poznać wnuczkę. Kiedy wszedłem do ich mieszkania, Bartek przywitał mnie chłodno: – Tylko proszę cię, tato… Nie wspominaj przeszłości. Teraz jesteś dziadkiem i to powinno ci wystarczyć.
Spojrzałem na małą Zosię i poczułem miłość tak wielką, że aż zabrakło mi tchu. W drodze powrotnej do domu myślałem o wszystkim, co przeszedłem dla Bartka – o każdej nocy spędzonej na martwieniu się o niego; o każdej złotówce odłożonej z myślą o jego przyszłości; o każdym kawałku mięsa oddanym jemu zamiast sobie.
Czy popełniłem błąd dając mu wszystko? Czy byłby bardziej wdzięczny, gdyby musiał walczyć o siebie? A może jednak warto było – bo przynajmniej on nigdy nie musiał jeść kaszy zamiast schabowego?
Czy naprawdę miłość rodzica wystarczy, by utrzymać rodzinę razem? Czy warto poświęcić własne szczęście dla szczęścia dziecka? Co wy o tym sądzicie?