Po rozwodzie nie chciałam już nikogo poznawać. Ale ten mężczyzna wiedział, jak słuchać – i to mnie złamało
– Czy lubi pani ptaki? – zapytał cicho, siadając obok mnie na ławce. Był chłodny, kwietniowy poranek, a ja przyszłam do parku tylko po to, żeby nie siedzieć w pustym mieszkaniu. Spojrzałam na niego kątem oka – starszy pan, może sześćdziesiątka, siwe włosy, ciepły szalik. Uśmiechnęłam się z grzeczności, ale odwróciłam wzrok. Nie miałam ochoty na rozmowy. Po rozwodzie obiecałam sobie jedno: nigdy więcej. Żadnych randek, flirtów, miłosnych uniesień. Przez dwanaście lat mojego małżeństwa wystarczająco się nasłuchałam, naczekałam, napłakałam.
Ale on się nie narzucał. Po prostu siedział. Przez chwilę milczeliśmy razem, patrząc na wróble skaczące po trawie. W końcu wstał i powiedział tylko: – Miłego dnia.
Następnego dnia znów go spotkałam. I kolejnego. Zawsze siadał na tej samej ławce. Czasem pytał o coś drobnego – czy lubię kawę, czy często tu przychodzę. Odpowiadałam zdawkowo, ale on nie naciskał. Z czasem zaczęłam czekać na te spotkania. Sama siebie nie poznawałam.
Mój świat po rozwodzie był pusty i cichy. Dzieci wyjechały do Wrocławia i Warszawy, z byłym mężem rozmawiałam tylko o sprawach formalnych. Przyjaciółki miały swoje życie, a ja… ja miałam swoje cztery ściany i echo własnych kroków.
Pewnego dnia przyniósł mi kawę w papierowym kubku. – Dziś jest zimno – powiedział. – Proszę się rozgrzać.
Nie mogłam odmówić. Usiadłam obok niego i po raz pierwszy opowiedziałam coś więcej niż jedno zdanie. O tym, że kiedyś marzyłam o podróżach, że lubię czytać kryminały i że boję się burzy.
On słuchał. Tak po prostu – słuchał. Nie przerywał, nie oceniał, nie dawał rad. Tylko kiwał głową i patrzył na mnie z uwagą.
– Wie pani – powiedział kiedyś – ja też kiedyś myślałem, że już nic dobrego mnie nie spotka.
Zaciekawiło mnie to. Zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej. O jego żonie, która zmarła pięć lat temu na raka. O dorosłym synu, który mieszka za granicą i rzadko dzwoni. O samotności.
Z czasem te rozmowy stały się dla mnie ważniejsze niż wszystko inne. Czekałam na nie bardziej niż na telefon od dzieci czy wizytę sąsiadki.
Ale wtedy zaczęły się kłopoty.
Moja córka Ola przyjechała na weekend i zobaczyła mnie w parku z panem Andrzejem (bo tak miał na imię). Była zaskoczona, a potem zirytowana.
– Mamo, co ty robisz? Przecież nawet go nie znasz! – powiedziała ostro w kuchni.
– Rozmawiamy tylko – odpowiedziałam cicho.
– Po co ci to? Przecież masz nas! – Ola była wyraźnie zdenerwowana.
– Ale was tu nie ma… – wyszeptałam.
Ola obraziła się i wyjechała wcześniej niż planowała. Przez kilka dni nie odbierała telefonu.
Wtedy zaczęłam się zastanawiać: może rzeczywiście robię coś złego? Może powinnam zamknąć się w swoim świecie i nie szukać już niczego nowego?
Ale Andrzej czekał na mnie każdego dnia. I każdego dnia coraz bardziej czułam, że żyję.
Pewnego popołudnia zaprosił mnie do swojej kawalerki na herbatę. Bałam się – nie jego, ale tego, co poczuję. Przekroczyłam próg i zobaczyłam ściany pełne książek, zdjęcia z młodości, stare radio grające cicho jazz.
– Chciałem pani coś pokazać – powiedział i wyjął z szuflady listy od swojej żony sprzed lat.
Czytałam je ze łzami w oczach. Były pełne miłości i tęsknoty.
– Czasem myślę, że już nigdy nikogo tak nie pokocham – powiedział cicho Andrzej.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wyszłam wcześniej niż planowałam i całą noc nie spałam.
Następnego dnia nie poszłam do parku. Ani kolejnego. Bałam się własnych uczuć – tego, że mogę znów zaufać, znów się otworzyć… i znów zostać zraniona.
Andrzej zadzwonił po tygodniu.
– Czy coś się stało? – zapytał tylko.
– Nie wiem… boję się – odpowiedziałam szczerze.
– Ja też się boję – usłyszałam w słuchawce. – Ale może warto spróbować?
Spotkaliśmy się jeszcze raz. Tym razem to ja mówiłam więcej – o swoim strachu przed samotnością i przed bliskością jednocześnie. O tym, jak trudno jest zaufać po tylu latach rozczarowań.
Andrzej słuchał jak zawsze uważnie. Potem tylko ujął moją dłoń i powiedział:
– Nie musimy się spieszyć. Możemy po prostu być razem tu i teraz.
Od tamtej pory spotykamy się regularnie. Czasem idziemy razem do kina, czasem po prostu siedzimy w parku i patrzymy na ptaki.
Moje dzieci powoli zaczynają akceptować Andrzeja – widzą, że jestem spokojniejsza, mniej nerwowa. Ale wciąż czuję ich dystans.
Czasem zastanawiam się: czy mam prawo do szczęścia po pięćdziesiątce? Czy powinnam przejmować się opinią innych? Czy można jeszcze raz zaufać komuś po tylu ranach?
Może życie naprawdę zaczyna się wtedy, gdy przestajemy się bać… Ale czy ja naprawdę przestałam?