Po rozwodzie zostałam bez domu – teraz buduję własny, ale boję się o nowego partnera
– Znowu nie wróciłeś na noc, Michał! – krzyknęłam przez telefon, czując jak głos mi drży. Stałam w pustym salonie naszego mieszkania w Gdańsku, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciężki oddech i ciszę. – Nie rozumiesz, że nie mogę tak żyć? – dodałam ciszej, niemal szeptem.
To był ostatni raz, kiedy próbowałam walczyć o nas. Michał był moją pierwszą miłością, poznaliśmy się jeszcze w liceum. Wszyscy mówili, że jesteśmy jak z obrazka – on przystojny, ja ambitna i zawsze uśmiechnięta. Ale życie nie jest bajką. Po dziesięciu latach małżeństwa zostałam sama, bez dachu nad głową, bo mieszkanie należało do jego rodziców. W jednej chwili straciłam wszystko: dom, poczucie bezpieczeństwa i wiarę w siebie.
Przez pierwsze tygodnie po rozwodzie spałam na kanapie u mojej siostry, Magdy. Jej dwójka dzieci biegała po mieszkaniu, a ja czułam się jak cień. – Musisz się pozbierać, Anka – powtarzała mi codziennie. – Jesteś silniejsza niż myślisz. Ale ja nie czułam się silna. Każda noc była walką z myślami: co zrobiłam źle? Czy mogłam coś zmienić? Dlaczego Michał tak łatwo mnie zostawił?
W końcu znalazłam pracę w małym biurze rachunkowym na obrzeżach miasta. Wynajęłam kawalerkę w starej kamienicy. Było tam zimno, ściany miały ślady wilgoci, a sąsiadka z dołu codziennie narzekała na moje kroki. Ale to było moje miejsce. Po raz pierwszy od lat poczułam, że mogę zacząć od nowa.
Pewnego dnia po pracy usiadłam na ławce w parku i zaczęłam płakać. Obok mnie usiadł starszy pan z psem. – Wszystko dobrze? – zapytał cicho. Pokręciłam głową i opowiedziałam mu swoją historię. On tylko słuchał i kiwał głową. – Wie pani, czasem trzeba wszystko stracić, żeby zobaczyć, co naprawdę jest ważne – powiedział na koniec i odszedł.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Zaczęłam marzyć o własnym domu – miejscu, które będzie tylko moje, gdzie nikt nie powie mi: „To nie twoje”. Zaczęłam odkładać każdą złotówkę. Przeglądałam ogłoszenia o działkach pod Gdańskiem i wyobrażałam sobie mały domek z ogródkiem pełnym kwiatów.
Wtedy poznałam Pawła. Przyszedł do naszego biura jako klient – prowadził własną firmę remontową. Był inny niż Michał: spokojny, cierpliwy, zawsze miał czas wysłuchać. Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej, najpierw o podatkach i fakturach, potem o życiu. Zaprosił mnie na kawę do małej kawiarni nad Motławą.
– Boisz się zacząć od nowa? – zapytał pewnego wieczoru.
– Bardzo – odpowiedziałam szczerze. – Boję się, że znowu wszystko stracę.
– Nie jesteś już tą samą osobą co kiedyś – powiedział cicho. – Teraz wiesz, czego chcesz.
Z Pawłem wszystko wydawało się prostsze. Pomógł mi znaleźć tanią działkę pod Pruszczem Gdańskim. Razem rysowaliśmy plany domu na kartce papieru przy kuchennym stole. On znał się na budowie, ja na liczbach – byliśmy dobrą drużyną.
Ale im bliżej byłam spełnienia marzenia o własnym domu, tym bardziej narastał we mnie lęk. Bałam się zaufać Pawłowi do końca. Każda jego spóźniona odpowiedź na SMS-a wywoływała we mnie panikę: „A jeśli on też mnie zostawi? A jeśli znowu zostanę sama?”
Pewnego wieczoru Paweł przyszedł do mnie z butelką wina i powiedział:
– Anka, chcę ci pomóc zbudować ten dom. Ale musisz mi zaufać.
Patrzyłam na niego długo w milczeniu. W głowie słyszałam głos mojej matki: „Nie angażuj się za szybko! Pamiętaj, jak skończyłaś z Michałem!”
Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: o kolor ścian, o to, czy lepiej mieć prysznic czy wannę, o to, kto będzie płacił za materiały budowlane. Czułam się rozdarta między wdzięcznością a strachem przed utratą niezależności.
Któregoś dnia Paweł wybuchł:
– Anka! Ja nie jestem Michałem! Nie każ mi płacić za jego błędy!
Zaniemówiłam. Wiedziałam, że ma rację, ale nie umiałam przestać się bać.
Budowa domu szła powoli – ciągle brakowało pieniędzy albo pogoda nie pozwalała na prace. Czasem miałam ochotę rzucić wszystko i wrócić do wynajmowanej kawalerki. Ale wtedy przypominałam sobie tamten dzień w parku i słowa starszego pana: „Czasem trzeba wszystko stracić…”
Moja rodzina patrzyła na mnie z niepokojem.
– Po co ci ten dom? – pytała Magda. – Może lepiej wynająć coś większego?
Ale ja wiedziałam, że muszę mieć coś swojego.
W końcu nadszedł dzień przeprowadzki do jeszcze niedokończonego domu. Pachniało świeżą farbą i mokrym betonem. Stałam na środku pustego salonu i płakałam ze szczęścia i strachu jednocześnie.
Paweł objął mnie ramieniem.
– Dasz radę – szepnął.
Czasem patrzę na niego i zastanawiam się: czy potrafię mu zaufać? Czy mogę pozwolić sobie na szczęście po tym wszystkim? A może strach przed powtórką z przeszłości już zawsze będzie ze mną?
Czy naprawdę można zacząć od nowa bez lęku? Czy każdy nowy początek musi być okupiony bólem? Może to właśnie strach sprawia, że tak bardzo pragniemy mieć coś własnego…