Kiedy pieniądze stają się ważniejsze od miłości: Moja walka o dom
— Nie masz prawa! — krzyknęłam, czując, jak głos mi się łamie. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, a między nami, jak mur, stała cisza, którą przerywały tylko ciężkie oddechy. Marta patrzyła na mnie z chłodną determinacją, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widziałam. — To nie jest tylko twój dom, Joanno. Mam takie samo prawo jak ty — powiedziała, ściskając w dłoni jakieś papiery.
W tej chwili poczułam, jakby grunt usuwał mi się spod nóg. Nasz dom na przedmieściach Krakowa, z ogrodem pełnym bzu i starym dębem, był jedynym miejscem, które mogłam nazwać bezpiecznym. Tu dorastałyśmy, tu mama piekła szarlotkę, a tata, zanim odszedł, sadził róże pod oknem. Teraz wszystko miało się rozpaść przez pieniądze.
Mama leżała w swoim pokoju, zbyt słaba po ostatnim udarze, by wstać. Opiekowałam się nią od miesięcy, rezygnując z pracy, bo nie mogłam jej zostawić samej nawet na chwilę. Marta przyjeżdżała rzadko, zawsze z pośpiechem, z nowymi pomysłami na inwestycje i narzekaniem, że życie ją omija. Ostatnio coraz częściej wspominała o sprzedaży domu. Mówiła, że to jedyna szansa, żeby „zacząć od nowa”.
— Marta, mama nie przeżyje przeprowadzki. Wiesz o tym. — Mój głos był cichy, ale stanowczy. — Nie możemy jej tego zrobić.
— A co z moim życiem? — wybuchła. — Ty tu siedzisz, opiekujesz się mamą, a ja mam tylko płacić rachunki i patrzeć, jak wszystko się rozpada? Potrzebuję pieniędzy! Chcę kupić mieszkanie w centrum, zacząć coś własnego. Nie będę całe życie żyła w cieniu tego domu!
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Czy naprawdę dom, w którym spędziłyśmy całe dzieciństwo, był dla niej tylko przeszkodą? Czy nie widziała, jak bardzo mama potrzebuje spokoju i bezpieczeństwa?
Wieczorem siedziałam przy łóżku mamy, trzymając ją za rękę. Jej palce były chłodne i drżały. — Joasiu, nie kłóćcie się z Martą — wyszeptała słabym głosem. — Jesteście siostrami. Musicie się wspierać.
— Mamo, ona chce nas wyrzucić z domu — odpowiedziałam, nie mogąc powstrzymać łez. — Nie rozumiem, jak mogła się tak zmienić.
Mama spojrzała na mnie smutno. — Ludzie się zmieniają, gdy w grę wchodzą pieniądze. Ale rodzina powinna być ponad tym.
Następnego dnia Marta przyszła z notariuszem. — To tylko formalność — powiedziała, unikając mojego wzroku. — Musimy podzielić majątek. Lepiej to zrobić teraz, zanim będzie za późno.
Czułam się, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce. — Nie podpiszę niczego, co skrzywdzi mamę — powiedziałam twardo. — Jeśli chcesz, idź do sądu.
Marta wzruszyła ramionami. — Może właśnie tak zrobię. Nie będę czekać w nieskończoność.
Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była nie do zniesienia. Każdy telefon od Marty wywoływał u mnie atak paniki. Mama coraz częściej płakała, a ja czułam się coraz bardziej samotna i bezradna. Zaczęłam szukać pomocy u znajomych, pytać o porady prawne, ale wszyscy mówili to samo: jeśli dom jest wspólny, Marta ma prawo żądać swojej części.
Pewnej nocy, gdy mama spała, usiadłam przy kuchennym stole i zaczęłam pisać list do Marty. Pisałam o naszym dzieciństwie, o tym, jak razem budowałyśmy domek na drzewie, jak tata uczył nas jeździć na rowerze. Pisałam o mamie, która teraz potrzebuje nas obu. Prosiłam, by nie niszczyła tego, co zostało z naszej rodziny.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego dostałam wezwanie do sądu. Marta żądała podziału majątku i sprzedaży domu.
W sądzie czułam się jak oskarżona. Marta była chłodna, rzeczowa, mówiła o „sprawiedliwości” i „równości”. Ja mówiłam o mamie, o jej chorobie, o tym, że dom to nie tylko mury, ale wspomnienia i bezpieczeństwo. Sędzia słuchał nas obojętnie, jakbyśmy były tylko kolejną sprawą do załatwienia.
Po rozprawie Marta podeszła do mnie na korytarzu. — Nie rozumiesz, że nie mam wyboru? — zapytała cicho. — Mam długi, muszę zacząć żyć po swojemu.
— A ja? A mama? — zapytałam. — My się nie liczymy?
— Przepraszam, Joanno. — Jej głos zadrżał. — Ale nie mogę inaczej.
Wróciłam do domu rozbita. Mama patrzyła na mnie z troską. — Nie pozwolę, żebyście się przez to rozpadły — powiedziała. — Może trzeba odpuścić? Może dom to nie wszystko?
Ale jak mogłam odpuścić? Jak mogłam zostawić mamę bez dachu nad głową? Przez kolejne dni próbowałam znaleźć rozwiązanie: rozmawiałam z sąsiadami, szukałam pomocy w organizacjach społecznych, nawet rozważałam kredyt. Ale wszystko wydawało się beznadziejne.
W końcu przyszło pismo z sądu: mamy trzy miesiące na opuszczenie domu. Marta już znalazła kupca.
Ostatni wieczór spędziłyśmy z mamą na werandzie. Pachniał bez, a powietrze było ciężkie od niewypowiedzianych słów. — Przepraszam, mamo — wyszeptałam. — Nie udało mi się nas uratować.
Mama uśmiechnęła się smutno. — Ważne, że próbowałaś. To znaczy, że kochasz.
Dziś siedzę w wynajętym mieszkaniu, patrzę na zdjęcia z dzieciństwa i zastanawiam się: czy naprawdę pieniądze są warte tego, by niszczyć rodzinę? Czy można jeszcze odbudować zaufanie, gdy raz się je straciło? Może ktoś z Was zna odpowiedź…