„Nie jestem już służącą wszystkich” – Przebudzenie polskiej matki po latach poświęceń
– Znowu nie ma obiadu? – głos mojego męża, Andrzeja, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon alarmowy. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki wczorajszej kolacji. W głowie dudniło mi jedno pytanie: ile jeszcze wytrzymam?
– Nie zdążyłam, miałam dziś wizytę u lekarza – odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy.
– Zawsze jakieś wymówki – mruknął i wyszedł, trzaskając drzwiami.
W tej chwili poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez 35 lat małżeństwa byłam dla wszystkich: żoną, matką, córką, opiekunką. Gotowałam, prałam, sprzątałam, słuchałam narzekań i rozwiązywałam cudze problemy. Moje własne potrzeby zawsze były na końcu listy – jeśli w ogóle się na niej znalazły.
Pamiętam, jak kiedyś mama mówiła: „Kobieta powinna dbać o dom i rodzinę. To jej obowiązek”. Wtedy nie zadawałam pytań. Po prostu robiłam to, czego ode mnie oczekiwano. Nawet kiedy dzieci dorosły i wyprowadziły się – Kasia do Krakowa, Tomek do Poznania – nadal byłam na każde ich skinienie. Telefon od Kasi: „Mamo, możesz przyjechać na weekend? Potrzebuję pomocy z Antosiem”. Telefon od Tomka: „Mamo, przelejesz mi trochę pieniędzy? Mam trudny miesiąc”.
A ja? Ja zawsze byłam dostępna. Zawsze gotowa rzucić wszystko i biec na ratunek.
Ale tamtego dnia coś we mnie pękło. Może to przez zmęczenie, może przez samotność, która coraz częściej ściskała mi gardło wieczorami. Może przez to, że po raz pierwszy od lat ktoś zapytał mnie: „A czego TY chcesz?”
To była Basia z sąsiedztwa. Spotkałyśmy się przypadkiem na przystanku autobusowym.
– Jak się masz? – zapytała z uśmiechem.
– Dobrze… chyba dobrze – odpowiedziałam niepewnie.
– Ale tak naprawdę? – spojrzała mi prosto w oczy.
Zaniemówiłam. Nikt nigdy nie pytał mnie o to „naprawdę”.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w chrapanie Andrzeja i tykanie zegara. W końcu wstałam i spojrzałam na siebie w lustrze. Zmęczona twarz, siwe włosy, oczy bez blasku. Kim jestem? Czy jestem jeszcze kimś poza czyjąś żoną i matką?
Następnego dnia postanowiłam zrobić coś tylko dla siebie. Poszłam do kina – sama! Kupiłam bilet na film, który chciałam zobaczyć od miesięcy. Przez dwie godziny śmiałam się i płakałam razem z bohaterami na ekranie. Po wyjściu czułam się lekka jak piórko.
Ale radość nie trwała długo. W domu czekał na mnie Andrzej z niezadowoloną miną.
– Gdzie byłaś? Obiad zimny, pranie nie zrobione…
– Byłam w kinie – odpowiedziałam spokojnie.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Sama? Po co?
– Bo miałam ochotę.
Nie rozumiał. I chyba nie chciał zrozumieć.
Od tego dnia zaczęłam powoli zmieniać swoje życie. Najpierw drobne rzeczy: przestałam odbierać telefony od dzieci po 22:00. Zaczęłam chodzić na spacery do parku, zapisałam się na jogę w domu kultury. Kupiłam sobie nową sukienkę – czerwoną! Pierwszy raz od lat poczułam się kobieco.
Ale im bardziej stawałam się sobą, tym większy opór czułam ze strony rodziny.
– Mamo, co się z tobą dzieje? – zapytała Kasia podczas jednej z rozmów telefonicznych.
– Nic złego. Po prostu chcę trochę czasu dla siebie.
– Ale przecież zawsze nam pomagałaś…
– Nadal was kocham, ale muszę też zadbać o siebie.
Cisza po drugiej stronie słuchawki bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Andrzej coraz częściej był opryskliwy. Próbował wzbudzić we mnie poczucie winy:
– Widzisz? Nawet dzieci mówią, że się zmieniłaś. Nie poznaję cię.
A ja? Ja zaczynałam poznawać siebie na nowo.
Najtrudniejszy był moment, kiedy odmówiłam Kasi przyjazdu do Krakowa. Była chora, potrzebowała pomocy przy wnuku. Serce mi pękało, ale powiedziałam:
– Kasiu, nie mogę teraz przyjechać. Mam swoje plany.
Płakała przez telefon. Ja też płakałam całą noc. Ale rano obudziłam się z poczuciem ulgi.
Z czasem rodzina zaczęła akceptować moje zmiany. Kasia nauczyła się prosić o pomoc męża zamiast dzwonić do mnie przy każdej okazji. Tomek znalazł dodatkową pracę i przestał prosić o pieniądze. Andrzej… cóż, on chyba nigdy do końca nie zaakceptował nowej mnie. Ale przynajmniej przestał oczekiwać ode mnie wszystkiego.
Dziś mam 59 lat i po raz pierwszy czuję się wolna. Nie jestem już służącą wszystkich. Jestem sobą – kobietą z marzeniami i potrzebami.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: dlaczego tak długo czekałam? Czy naprawdę trzeba było aż tylu łez i rozczarowań, żeby nauczyć się mówić „nie”? A może każda z nas musi przejść własną drogę do wolności? Co wy o tym myślicie?