Zaginiona prawda: Wyznanie matki, która nie znała własnego syna
— Pani Anna Nowak? — zapytała cicho, ledwo słyszalnym głosem, kiedy otworzyłam drzwi. Stała przede mną młoda kobieta, może dwadzieścia dwa lata, z rozmazanym makijażem i oczami czerwonymi od płaczu. W rękach ściskała telefon i jakąś zmiętą kopertę. — Przepraszam, że tak… Ale ja muszę z panią porozmawiać. Jestem narzeczoną Kuby.
Kuba. Mój syn. Mój jedyny syn, który dwa tygodnie temu po prostu zniknął. Policja rozkładała ręce, sąsiedzi szeptali za plecami, a ja każdego dnia budziłam się z nadzieją, że to tylko zły sen. Ale nie wiedziałam, że miał dziewczynę. Narzeczoną? To słowo dźwięczało mi w uszach jak wyrok.
— Proszę wejść — powiedziałam mechanicznie, robiąc miejsce w korytarzu. Dziewczyna weszła niepewnie, jakby bała się, że zaraz się rozpadnie. — Jak masz na imię?
— Marta. Marta Zielińska — odpowiedziała, siadając na brzegu kanapy. — Poznaliśmy się na uczelni. Kuba… On…
Zaczęła płakać. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, tylko jej szloch wypełniał mieszkanie. Próbowałam zebrać myśli. Jak to możliwe, że nie wiedziałam o tak ważnej osobie w życiu mojego syna? Czy byłam aż tak ślepa?
— Przepraszam, ale… — zaczęłam, czując, jak głos mi drży. — Kuba nigdy mi o tobie nie mówił.
Marta spojrzała na mnie z wyrzutem, ale i zrozumieniem. — On… nie chciał pani martwić. Mówił, że ma pani dość problemów z ojcem…
Zacisnęłam usta. Mój mąż, Andrzej, odszedł od nas rok temu. Zostawił mnie z długami i pustką, której nie potrafiłam wypełnić. Kuba zamknął się w sobie, a ja byłam zbyt zajęta własnym bólem, by to zauważyć.
— Co się stało? — zapytałam w końcu. — Dlaczego przyszłaś dopiero teraz?
Marta wyciągnęła kopertę. — To przyszło do mnie wczoraj. List od Kuby. Ale… nie wiem, czy to naprawdę on pisał.
Drżącymi rękami otworzyłam kopertę. Pismo było znajome, ale coś w nim nie pasowało. „Marto, muszę zniknąć na jakiś czas. Nie szukaj mnie. To dla twojego dobra.” Serce mi zamarło. To nie był styl mojego syna. On nigdy nie zostawiłby kogoś bez wyjaśnienia.
— Pokazałaś to policji? — spytałam.
— Tak. Powiedzieli, że skoro napisał, że chce zniknąć, to nie mogą nic zrobić.
Wstałam gwałtownie. — To bzdura! Kuba nie uciekłby tak po prostu! Musimy coś zrobić.
Przez następne dni Marta została u mnie. Razem przeglądałyśmy rzeczy Kuby, szukałyśmy wskazówek. Znalazłyśmy jego stary notes, pełen szkiców i zapisków. W jednym z nich pojawiło się nazwisko: „Marek Szymański”. Nie znałam tego imienia.
— To jego kolega z uczelni — wyjaśniła Marta. — Ostatnio dużo się z nim spotykał.
Postanowiłyśmy go odnaleźć. Marek mieszkał na Pradze, w starej kamienicy. Kiedy otworzył drzwi, spojrzał na nas z niechęcią.
— Kuba? Nie widziałem go od tygodnia — rzucił, unikając wzroku. — Może pojechał do ojca?
Zamarłam. Kuba nie miał kontaktu z Andrzejem od miesięcy. Ale coś w głosie Marka mnie zaniepokoiło.
— Marek, jeśli coś wiesz, powiedz nam. Proszę — błagała Marta.
Chłopak spuścił głowę. — Słuchajcie… Kuba miał kłopoty. Wpakował się w coś głupiego. Chciał szybko zarobić pieniądze, żeby pomóc pani spłacić długi. Pożyczył od nieodpowiednich ludzi.
Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. To przeze mnie… To ja byłam powodem jego problemów?
— Kto to był? — spytałam cicho.
Marek spojrzał na mnie z litością. — Nie wiem dokładnie. Jacyś faceci z miasta. Kuba był przerażony. Ostatni raz, jak go widziałem, mówił, że musi się ukryć.
Wróciłyśmy do domu w milczeniu. Marta płakała, ja nie mogłam przestać myśleć o tym, jak bardzo zawiodłam jako matka. Przez kolejne dni dzwoniłam po szpitalach, komisariatach, nawet do Andrzeja. On tylko wzruszył ramionami przez telefon.
— Może mu się znudziło życie z tobą? — rzucił z goryczą. — Daj mu czas.
Nienawidziłam go za te słowa. Ale najbardziej nienawidziłam siebie. Za to, że nie znałam własnego dziecka.
Pewnej nocy Marta obudziła mnie krzykiem. — Pani Aniu! Ktoś stoi pod oknem!
Wybiegłam na balkon. W mroku zobaczyłam sylwetkę, która szybko oddaliła się w stronę parku. Serce waliło mi jak oszalałe. Czy to był Kuba? Czy ktoś nas obserwował?
Następnego dnia znalazłyśmy pod drzwiami kartkę: „Nie szukajcie go. To dla waszego dobra.” Policja znów rozłożyła ręce. Ale ja nie zamierzałam się poddać.
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadami, przeglądać monitoring z okolicznych sklepów. W końcu na jednym z nagrań zobaczyłam Kuby — szedł szybko, oglądając się za siebie. Wyglądał na przestraszonego.
Z Martą pojechałyśmy na miejsce. W opuszczonym magazynie na obrzeżach miasta znalazłyśmy ślady jego obecności: stary sweter, butelkę wody, niedokończony list. „Mamo, przepraszam. Chciałem tylko pomóc. Nie umiem inaczej.”
Zrozumiałam wtedy, jak bardzo go zawiodłam. Byłam tak skupiona na własnym cierpieniu, że nie zauważyłam, jak mój syn walczy o przetrwanie. Jak bardzo mnie potrzebował.
Po kilku dniach Kuba wrócił. Był wychudzony, przestraszony, ale żywy. Przytuliłam go mocno, płacząc jak dziecko.
— Przepraszam, mamo. Bałem się, że cię zawiodłem — wyszeptał.
— To ja cię zawiodłam, synku. Ale już nigdy cię nie zostawię.
Dziś próbujemy odbudować nasze życie. Z Martą staliśmy się sobie bliscy, a ja każdego dnia uczę się słuchać i być obecna. Ale czasem w nocy pytam siebie: ile jeszcze tajemnic kryje się w naszych rodzinach? Czy naprawdę znamy tych, których kochamy najbardziej?