Przetrwać ciosy losu: Historia Władysławy Romanowskiej

Drzwi do gabinetu otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a na progu stanął wysoki, opalony mężczyzna w granatowym garniturze. Spojrzał na mnie uważnie, jakby próbował odczytać moje myśli. — Dzień dobry, Władysława Romanowska, jestem Marek, pański wspólnik — powiedział przyjemnym, głębokim głosem. Przez moje ciało przeszedł dreszcz, choć nie wiedziałam, czy to z nerwów, czy z niepokoju. Uśmiechnęłam się uprzejmie, próbując ukryć drżenie rąk. — Dzień dobry, proszę usiąść — odparłam, wskazując mu miejsce naprzeciwko mojego biurka.

Od śmierci mojego męża minęły już dwa lata, ale wciąż nie potrafiłam przyzwyczaić się do samotności. Zostałam sama z dwójką dzieci i firmą, którą prowadziliśmy razem przez ponad dekadę. Każdego dnia walczyłam z poczuciem winy, że nie potrafię być jednocześnie dobrą matką i skuteczną szefową. W domu czekała na mnie nastoletnia córka, Zosia, która coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, i syn, Michał, wiecznie obrażony na cały świat.

Marek był dla mnie kimś zupełnie obcym. Dowiedziałam się o nim zaledwie tydzień wcześniej, kiedy prawnik męża oznajmił mi, że zgodnie z testamentem, połowa udziałów w firmie przechodzi na niego. — To był stary przyjaciel pana Romana — tłumaczył mi wtedy mecenas. — Pański mąż ufał mu bezgranicznie. — Ale ja nie ufałam nikomu.

— Władysławo, wiem, że sytuacja jest dla pani trudna — zaczął Marek, patrząc mi prosto w oczy. — Ale chciałbym, żebyśmy spróbowali współpracować. Zależy mi na tej firmie tak samo jak pani. — Jego głos był spokojny, ale wyczuwałam w nim nutę determinacji.

— Rozumiem — odpowiedziałam chłodno. — Jednak muszę przyznać, że nie jestem przyzwyczajona do dzielenia się odpowiedzialnością. — W moim głosie zabrzmiała nuta goryczy, której nie potrafiłam ukryć.

Przez kolejne tygodnie Marek pojawiał się w biurze codziennie. Przynosił nowe pomysły, próbował wprowadzać zmiany, które — jak twierdził — miały uratować firmę przed upadkiem. Pracownicy patrzyli na niego z nieufnością, a ja czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Pewnego dnia, kiedy wróciłam do domu późnym wieczorem, Zosia czekała na mnie w kuchni.

— Mamo, dlaczego nie ma cię w domu? — zapytała cicho, nie patrząc mi w oczy. — Michał znowu miał kłopoty w szkole.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. — Przepraszam, kochanie. Staram się… naprawdę się staram — wyszeptałam, obejmując ją mocno.

W pracy atmosfera gęstniała z każdym dniem. Marek coraz częściej kwestionował moje decyzje, a ja czułam się coraz bardziej osaczona. Pewnego popołudnia, po burzliwej naradzie, zatrzymał mnie w korytarzu.

— Władysławo, musimy porozmawiać. Tak dalej być nie może. — Jego ton był stanowczy. — Jeśli nie zaczniemy sobie ufać, wszystko się rozpadnie.

— Łatwo ci mówić o zaufaniu — syknęłam. — Nie znasz mnie, nie znasz mojej rodziny, a już próbujesz wszystko zmieniać.

— Twój mąż chciał, żebym ci pomógł. Nie rozumiesz tego? — odpowiedział, a w jego oczach zobaczyłam cień smutku.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę powinnam mu zaufać? Czy to wszystko ma jeszcze sens?

Następnego dnia w pracy czekała na mnie kolejna niespodzianka. Sekretarka podała mi kopertę bez nadawcy. W środku znajdowało się zdjęcie mojego męża z Markiem, sprzed lat. Obaj uśmiechnięci, z kieliszkami w dłoniach. Na odwrocie ktoś napisał: „Nie wszystko jest takie, jak się wydaje”.

Przez kolejne dni nie mogłam przestać myśleć o tym zdjęciu. Zaczęłam szukać informacji o Marku, rozmawiać z dawnymi współpracownikami męża. Okazało się, że Marek był kiedyś bliskim przyjacielem Romana, ale ich drogi rozeszły się po jakiejś kłótni. Nikt nie chciał powiedzieć mi, o co dokładnie chodziło.

W domu sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Michał zaczął wagarować, a Zosia zamknęła się w sobie. Czułam, że tracę kontrolę nad wszystkim, co dla mnie ważne. Pewnego wieczoru usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko.

— Mamo, co się stało? — Zosia weszła do pokoju i usiadła obok mnie. — Boję się, że nas zostawisz…

Przytuliłam ją mocno. — Nigdy was nie zostawię. Po prostu… czasem nie wiem, jak sobie poradzić.

W pracy Marek coraz częściej zostawał po godzinach. Pewnego dnia zaprosił mnie na kawę do pobliskiej kawiarni.

— Władysławo, muszę ci coś powiedzieć — zaczął niepewnie. — Twój mąż poprosił mnie o pomoc, bo wiedział, że firma ma długi. Chciał cię chronić przed prawdą.

Poczułam, jak świat wali mi się na głowę. — Dlaczego mi o tym nie powiedział? — wyszeptałam.

— Bał się, że sobie nie poradzisz. Ale ja wierzę, że razem damy radę.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Czy powinnam była być zła na Romana? Czy powinnam zaufać Markowi?

Minęły kolejne tygodnie. Zaczęłam powoli akceptować obecność Marka w firmie. Razem udało nam się podpisać ważny kontrakt, który uratował nas przed bankructwem. W domu też zaczęło się układać — Zosia otworzyła się przede mną, a Michał znalazł nową pasję w sporcie.

Ale wciąż nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: czy można zaufać komuś po tylu zdradach i rozczarowaniach? Czy los jeszcze kiedyś przestanie mnie wystawiać na próbę? Może każdy z nas musi nauczyć się przetrwać ciosy losu, zanim znajdzie w sobie siłę, by zacząć od nowa.