Po rozwodzie: Spotkałem swoją wybawczynię na przystanku autobusowym
— Andrzej, nie możesz tak dłużej żyć! — krzyczała przez telefon moja matka, a ja patrzyłem przez okno na szare, listopadowe niebo nad Warszawą. — Musisz wyjść z domu, spotkać się z ludźmi, przestać się użalać nad sobą!
Nie odpowiedziałem. Od rozwodu minęły dwa lata, a ja wciąż czułem się jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił pustą skorupę. Każdy dzień był taki sam: praca, dom, samotność. Cisza w mieszkaniu bolała bardziej niż krzyki podczas ostatnich miesięcy mojego małżeństwa z Martą. Nasze kłótnie, wzajemne pretensje, jej chłodne spojrzenia… Wszystko to wracało do mnie nocami, kiedy nie mogłem zasnąć.
Tego dnia, kiedy wszystko się zmieniło, wyszedłem z domu tylko dlatego, że musiałem odebrać dokumenty z urzędu. Było zimno, wiatr smagał twarz, a ja przeklinałem siebie za to, że nie wziąłem czapki. Stałem na przystanku autobusowym przy ulicy Puławskiej, zmarznięty i zły na cały świat. Obok mnie stała kobieta w czerwonym płaszczu, z burzą rudych włosów wystających spod kaptura. Wyglądała na zamyśloną, ale nagle spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko.
— Zimno dziś, prawda? — zagadnęła.
Nie miałem ochoty na rozmowę, ale jej głos był ciepły, jakby znała mnie od lat.
— Tak… — mruknąłem. — Listopad nigdy nie był moim ulubionym miesiącem.
— Mój też nie — odpowiedziała. — Ale czasem nawet w listopadzie zdarzają się dobre rzeczy.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Co dobrego może się wydarzyć w taki dzień? Autobus się spóźniał, ludzie wokół byli pochmurni i zmęczeni. Chciałem już odejść, ale ona kontynuowała:
— Przepraszam, jeśli jestem zbyt bezpośrednia… Po prostu mam wrażenie, że jest pan smutny. Czasem dobrze jest pogadać z kimś obcym.
Zaskoczyła mnie. Przez chwilę milczałem, walcząc ze sobą. W końcu westchnąłem:
— Rozwiodłem się dwa lata temu. Od tamtej pory nie potrafię się pozbierać.
Nie wiem dlaczego to powiedziałem. Może dlatego, że jej oczy były pełne zrozumienia, a może dlatego, że byłem już zmęczony udawaniem przed światem.
— Ja też byłam kiedyś w podobnej sytuacji — powiedziała cicho. — Nazywam się Magda.
— Andrzej — przedstawiłem się.
Autobus podjechał, ale oboje nie ruszyliśmy się z miejsca. Zamiast tego zaczęliśmy rozmawiać. O samotności, o tym jak trudno jest zacząć od nowa, o tym jak przyjaciele nagle znikają po rozwodzie, bo nie wiedzą po której stronie stanąć. Magda opowiadała o swoim życiu: o pracy w bibliotece na Mokotowie, o dorastającej córce i o tym, jak długo bała się zaufać komukolwiek po rozstaniu z mężem alkoholikiem.
— Wiesz — powiedziała nagle — czasem trzeba pozwolić sobie na smutek. Ale potem trzeba też pozwolić sobie na radość.
Te słowa zostały ze mną na długo. Wymieniliśmy numery telefonów i umówiliśmy się na kawę w pobliskiej kawiarni „Słodka Chwila”.
Pierwsze spotkanie było niezręczne. Bałem się mówić o sobie za dużo, bałem się śmiać, jakby to było zdradą wobec własnego cierpienia. Ale Magda była cierpliwa. Słuchała mnie uważnie, nie oceniała. Z czasem zacząłem czekać na nasze spotkania jak dziecko na pierwszy śnieg.
Moja rodzina była sceptyczna. Mama powtarzała: „Andrzejku, nie pakuj się w coś nowego tak szybko”. Siostra sugerowała terapię zamiast randek. Nawet mój najlepszy przyjaciel Tomek patrzył na mnie podejrzliwie:
— Stary, a jeśli ona też ma swoje demony? Jeśli znów będziesz cierpiał?
Ale ja już wiedziałem: wolę ryzykować niż dalej żyć jak cień.
Z Magdą wszystko było inne niż z Martą. Nie było kłamstw ani udawania. Kiedy opowiadałem jej o swoim synu Antku i o tym, jak bardzo tęsknię za nim po przeprowadzce Marty do Gdańska, Magda ściskała moją dłoń i mówiła:
— To normalne, że boli. Ale jesteś dobrym ojcem.
Zacząłem znów jeździć do Antka co drugi weekend. Magda nigdy nie narzekała, że spędzam czas z synem zamiast z nią. Czasem nawet jechała ze mną i razem chodziliśmy do zoo albo na lody nad Wisłą.
Po kilku miesiącach zaprosiłem ją do siebie na kolację. Gotowałem makaron według przepisu mojej babci i trzęsły mi się ręce ze zdenerwowania. Magda przyszła z domowym ciastem i butelką wina.
— Wiesz — powiedziała przy deserze — myślę, że życie daje nam drugą szansę wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy.
Wtedy pierwszy raz od lat poczułem spokój.
Oczywiście nie wszystko było idealne. Były dni, kiedy wracały stare lęki: czy jestem wystarczająco dobry? Czy zasługuję na szczęście? Kiedyś podczas kłótni wykrzyczałem Magdzie coś okropnego — słowa podszyte strachem i żalem po Marcie. Myślałem, że odejdzie.
Ale ona została. Usiadła obok mnie na kanapie i powiedziała:
— Każdy ma swoje rany. Ale jeśli będziemy razem je leczyć, może uda nam się być szczęśliwymi.
Dziś mija rok od naszego pierwszego spotkania na przystanku autobusowym. Mieszkamy razem w małym mieszkaniu na Sadybie. Czasem śmiejemy się z tego przypadkowego spotkania i zastanawiamy się, co by było gdyby autobus wtedy przyjechał na czas.
Często myślę o tym wszystkim przed snem: o bólu po rozwodzie, o samotności i o tym jednym listopadowym dniu, który odmienił moje życie. Czy naprawdę przypadek rządzi naszym losem? A może każdy z nas musi przejść przez własne piekło, żeby docenić to, co najważniejsze?
Może właśnie o to chodzi w życiu — żeby nie bać się zaczynać od nowa.