Miłość po pięćdziesiątce: Historia Bogdana, który zgubił wszystko w pogoni za szczęściem
– Bogdan, czy ty mnie jeszcze kochasz? – zapytała cicho Maria, patrząc na mnie z drugiego końca kuchni. Jej głos był łagodny, ale w oczach widziałem cień niepokoju. To był zwykły wieczór, taki jak setki innych przez ostatnie dwadzieścia siedem lat naszego małżeństwa. Siedziałem przy stole, dłubiąc widelcem w ziemniakach, a ona stawiała na stole herbatę. Zamiast odpowiedzieć, spuściłem wzrok. W tej chwili poczułem, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło.
Nie wiem, kiedy dokładnie zacząłem czuć się obcy we własnym domu. Może wtedy, gdy dzieci wyprowadziły się do swoich mieszkań i nagle zrobiło się cicho. Może wtedy, gdy Maria zaczęła coraz częściej rozmawiać przez telefon z koleżankami, a ja siedziałem samotnie przed telewizorem. Albo wtedy, gdy spojrzałem w lustro i zobaczyłem zmęczonego, poszarzałego faceta z siwą brodą i workami pod oczami. Faceta, który już dawno przestał marzyć.
Pracowałem jako kierownik magazynu w hurtowni budowlanej. Praca była nudna, powtarzalna, ale dawała poczucie bezpieczeństwa. Każdy dzień wyglądał tak samo: pobudka o szóstej, szybkie śniadanie, potem korki na trasie do pracy, osiem godzin wśród palet i faktur, powrót do domu, kolacja, telewizor i sen. Maria zawsze była obok – cicha, troskliwa, przewidywalna. Nasze życie było jak dobrze naoliwiona maszyna.
Aż pewnego dnia pojawiła się ona – Agata. Miała trzydzieści sześć lat, była nową księgową w naszej firmie. Uśmiechnięta, energiczna, z burzą rudych włosów i śmiejącymi się oczami. Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy przy ekspresie do kawy, poczułem coś dziwnego – jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju. Zacząłem szukać pretekstów, żeby z nią rozmawiać. Pomagałem jej z komputerem, przynosiłem kawę, opowiadałem żarty. Ona śmiała się z nich szczerze – inaczej niż Maria, która od lat tylko się uśmiechała.
Z czasem nasze rozmowy stawały się coraz dłuższe i bardziej osobiste. Agata opowiadała mi o swoich marzeniach – chciała podróżować po świecie, nauczyć się hiszpańskiego, napisać książkę. Słuchałem jej z zachwytem i czułem się młodszy o dwadzieścia lat. Zacząłem dbać o siebie – kupiłem nowe ubrania, zapisałem się na siłownię. Maria patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała pewnego wieczoru.
– Nic… Po prostu chcę coś zmienić – odpowiedziałem wymijająco.
Wkrótce już nie potrafiłem myśleć o niczym innym niż o Agacie. Kiedy zaproponowała mi wspólny wyjazd służbowy do Poznania, nie wahałem się ani chwili. Tam wszystko się zaczęło – pierwszy pocałunek, pierwsza noc spędzona razem. Czułem się jak nastolatek. Po powrocie do domu nie mogłem patrzeć Marii w oczy.
Przez kilka miesięcy żyłem w dwóch światach. W jednym byłem mężem i ojcem – udawałem normalność, choć coraz częściej wybuchałem bez powodu lub zamykałem się w sobie. W drugim byłem kochankiem Agaty – pełnym pasji i nadziei na nowe życie. W końcu nie wytrzymałem.
Pewnego wieczoru spakowałem walizkę i powiedziałem Marii prawdę.
– Odchodzę – powiedziałem drżącym głosem. – Zakochałem się w kimś innym.
Maria patrzyła na mnie przez długą chwilę bez słowa. Potem tylko skinęła głową i wyszła do sypialni. Następnego dnia nie było jej już w domu – pojechała do córki. Syn zadzwonił do mnie z pretensjami:
– Jak mogłeś to zrobić mamie? Po tylu latach?
Nie potrafiłem odpowiedzieć.
Zamieszkałem u Agaty. Przez pierwsze tygodnie było cudownie – wspólne śniadania, spacery po parku, wieczory przy winie. Ale szybko zaczęły pojawiać się rysy na tym obrazie szczęścia. Agata była wolnym duchem – nie chciała rutyny ani zobowiązań. Coraz częściej wychodziła ze znajomymi bez słowa wyjaśnienia. Zaczęła mnie unikać.
– Bogdan… Ja nie jestem gotowa na wspólne życie – powiedziała któregoś wieczoru.
– Ale przecież mówiłaś…
– Mówiłam wiele rzeczy. Chciałam spróbować czegoś nowego, ale to nie to.
Czułem się jak zbity pies. Nagle zostałem sam – bez rodziny, bez Agaty, bez domu. Wynająłem małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Każdego dnia wracałem do pustych czterech ścian i zadawałem sobie pytanie: po co to wszystko?
Maria nie odbierała moich telefonów. Dzieci rozmawiały ze mną tylko wtedy, gdy musiały. W pracy patrzono na mnie z politowaniem albo unikało wzroku. Stałem się kimś obcym nawet dla samego siebie.
Dziś mam 58 lat i wiem jedno: szczęście nie zawsze czeka za rogiem nowego życia. Czasem największym błędem jest uwierzyć, że można zacząć wszystko od nowa bez konsekwencji dla innych.
Czy naprawdę warto było zaryzykować wszystko dla chwili namiętności? Czy można jeszcze naprawić to, co się zepsuło? Może ktoś z was zna odpowiedź…