Cień przeszłości: Opowieść o kobiecie, która poświęciła wszystko dla rodziny, a została sama

– Znowu nie posprzątałaś kuchni, Aniu! – głos mojego męża, Marka, przebił się przez ciszę jak ostrze. Stałam przy oknie, patrząc na szare niebo nad Warszawą, i czułam, jak w środku coś we mnie pęka.

– Przepraszam, miałam dziś dłużej w pracy…

– Zawsze masz wymówki. Twoja matka by się tego nie dopuściła – dodał z przekąsem.

Zacisnęłam dłonie na parapecie. „Twoja matka…” – ile razy już to słyszałam? Od dziecka byłam uczona, że kobieta powinna być podporą domu. Mama powtarzała: „Aniu, pamiętaj, rodzina jest najważniejsza. Mężczyzna musi mieć czysto, ciepło i spokojnie.” Tata kiwał głową z aprobatą, a ja chłonęłam te słowa jak gąbka. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie mój największy ciężar.

Marek pojawił się w moim życiu na studiach. Był przystojny, pewny siebie, miał plany i marzenia. Zakochałam się bez pamięci. Rodzice byli zachwyceni – „dobry chłopak z porządnej rodziny”. Szybko się zaręczyliśmy, a potem ślub w kościele na Żoliborzu. Mama płakała ze wzruszenia, tata ściskał Marka jak syna. Ja… ja czułam wtedy tylko strach. Czy dam radę być taką żoną, jakiej wszyscy ode mnie oczekują?

Pierwsze lata były pełne kompromisów. Marek chciał, żebym rzuciła pracę w księgarni i zajęła się domem. Rodzice popierali go bez zastrzeżeń. „Dzieci są najważniejsze” – powtarzała mama. Urodziłam dwójkę – Olę i Michała. Dzieci były moim światłem, ale i kolejnym obowiązkiem. Marek coraz częściej znikał w pracy, wracał zmęczony i rozdrażniony.

– Aniu, dlaczego Michał znowu dostał tróję z matematyki? – pytał wieczorami.

– Pomagam mu, ale nie zawsze rozumie…

– Może powinnaś mniej czytać te swoje książki, a więcej zajmować się dziećmi?

Zaciskałam zęby i milczałam. W środku krzyczałam: „To nie jest tylko moja odpowiedzialność!” Ale nie mówiłam nic. Bałam się kłótni, bałam się rozczarować rodziców.

W weekendy jeździliśmy do moich rodziców do Legionowa. Mama zawsze miała przygotowany rosół i sernik. Tata opowiadał stare historie z czasów Solidarności. Wszyscy udawaliśmy szczęśliwą rodzinę. Ale kiedy zostawałam sama z mamą w kuchni, szeptała:

– Aniu, musisz być silna. Małżeństwo to nie bajka.

A ja chciałam krzyczeć: „Mamo, ja już nie mam siły!” Ale tylko kiwałam głową.

Kiedy dzieci podrosły, próbowałam wrócić do pracy. Znalazłam pół etatu w bibliotece osiedlowej. Marek był przeciwny:

– Po co ci to? Przecież mamy wszystko! Chcesz zaniedbać dom?

Rodzice też nie byli zachwyceni:

– Aniu, dzieci cię potrzebują. Praca poczeka.

Ale ja potrzebowałam oddechu. Chciałam poczuć się sobą – choć przez kilka godzin dziennie. W bibliotece czułam się wolna. Rozmawiałam z ludźmi, polecałam książki dzieciom z sąsiedztwa. Czasem siadałam między regałami i czytałam poezję Szymborskiej. To były moje małe ucieczki od rzeczywistości.

Pewnego dnia wróciłam do domu później niż zwykle. Marek siedział przy stole z ponurą miną.

– Gdzie byłaś? Ola płakała, bo nie mogła znaleźć zeszytu do biologii.

– Byłam w pracy…

– Praca ważniejsza od dzieci?

Nie odpowiedziałam. Wyszłam do łazienki i zamknęłam drzwi na klucz. Oparłam się o zimne kafelki i pozwoliłam sobie na łzy.

Z czasem dzieci zaczęły dorastać i oddalać się ode mnie. Ola zamknęła się w swoim świecie – słuchała muzyki, pisała wiersze do szuflady. Michał grał w gry komputerowe i coraz rzadziej wychodził z pokoju.

Marek coraz częściej wyjeżdżał służbowo. Zostawałam sama w dużym mieszkaniu na Bielanach. Czułam się jak cień – niewidzialna dla wszystkich.

Któregoś dnia zadzwoniła mama:

– Aniu, tata miał udar. Musisz przyjechać.

Rzuciłam wszystko i pojechałam do Legionowa. Przez kilka miesięcy opiekowałam się tatą – zmieniałam opatrunki, podawałam leki, karmiłam go łyżeczką jak dziecko. Marek był niezadowolony:

– Nie możesz zostawić mnie samego z dziećmi!

– To mój ojciec…

– A ja? A nasza rodzina?

Czułam się rozdarta na pół – między obowiązkiem wobec rodziców a rodziną, którą sama stworzyłam.

Po śmierci taty mama zapadła się w sobie. Zajmowałam się nią najlepiej jak umiałam, ale ona coraz częściej patrzyła na mnie z wyrzutem:

– Gdybyś była częściej w domu…

Wróciłam do Warszawy wykończona psychicznie i fizycznie. Marek był chłodny i zdystansowany.

– Wszystko zaniedbałaś – powiedział tylko.

Dzieci były już prawie dorosłe. Ola wyjechała na studia do Krakowa, Michał zaczął pracować w sklepie komputerowym i rzadko bywał w domu.

Zostałam sama z Markiem – dwójką obcych ludzi pod jednym dachem.

Pewnego wieczoru usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

– Marek… czy ty mnie jeszcze kochasz?

Spojrzał na mnie obojętnie:

– Nie wiem.

Wtedy poczułam, że wszystko straciło sens.

Przez kolejne miesiące żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Ja pracowałam w bibliotece na pełen etat – to była moja jedyna radość. Wieczorami wracałam do pustego mieszkania i patrzyłam na zdjęcia dzieci sprzed lat.

Mama umarła cicho we śnie rok później. Na pogrzebie stałam sama – Ola nie mogła przyjechać z powodu egzaminów, Michał był za granicą na szkoleniu.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam na kanapie. Przez chwilę miałam ochotę zadzwonić do Marka – ale on był już tylko cieniem przeszłości.

Dziś mam pięćdziesiąt lat i patrzę na swoje życie jak na film, który ktoś inny wyreżyserował za mnie. Poświęciłam wszystko dla innych – dla rodziców, męża, dzieci… A zostałam sama.

Czy było warto? Czy naprawdę musimy rezygnować z siebie dla cudzych oczekiwań? Może czasem warto zawalczyć o własne szczęście?