Tragedia na ulicy Wiosennej: Jak jeden moment odebrał mi wszystko, co kochałam

– Mamo, mogę zabrać misia do przedszkola? – zapytał Staś, trzymając w rękach ukochaną pluszową pandę. Stałam w kuchni, krojąc kanapki, kiedy usłyszałam ten głos. Zawsze taki radosny, pełen życia. Nie wiedziałam, że to ostatni raz, kiedy usłyszę go tak beztroskiego.

Był zwykły, kwietniowy poranek na ulicy Wiosennej w Toruniu. Mój mąż, Marek, jak zwykle spieszył się do pracy, a ja próbowałam ogarnąć poranny chaos: śniadania, ubrania, plecaki. Staś miał pięć lat i był naszym oczkiem w głowie. Po latach starań i nieudanych prób in vitro, pojawił się w naszym życiu jak cud. Każdy jego śmiech był dla mnie nagrodą za wszystkie łzy i rozczarowania.

Tego dnia wszystko działo się szybciej niż zwykle. Marek zostawił kluczyki w stacyjce, bo chciał tylko na chwilę wrócić po dokumenty. – Zaraz wracam! – krzyknął przez ramię. Staś już siedział w foteliku z tyłu, a ja szukałam telefonu w torebce. Wtedy usłyszałam trzask drzwi i pisk opon. Odwróciłam się – obcy mężczyzna wskoczył do naszego samochodu i odjechał z piskiem opon. Staś był w środku.

Krzyczałam. Biegłam za autem, potykając się o własne nogi. Marek wybiegł z domu blady jak ściana. – Staś! Staś! – wrzeszczał, ale samochód już znikał za zakrętem. Sąsiadka wybiegła na ulicę, ktoś dzwonił na policję. Ja stałam jak sparaliżowana, nie mogąc złapać oddechu.

Policja przyjechała po kilku minutach, ale dla mnie to była wieczność. Zaczęły się pytania: „Jak wyglądał sprawca? Jaki numer rejestracyjny? Czy dziecko było przypięte pasami?” Odpowiadałam mechanicznie, czując jak świat wokół mnie się rozpada.

Godziny mijały w napięciu. Telefon dzwonił co chwilę – rodzina, znajomi, policja. Marek siedział na schodach i płakał. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego – silny facet, zawsze opanowany, teraz roztrzęsiony jak dziecko.

Po czterech godzinach zadzwonił telefon z policji. Znaleziono samochód na obrzeżach miasta. Staś był w środku. Nie żył.

Nie pamiętam drogi do szpitala. Pamiętam tylko białe ściany i twarz lekarza, który patrzył na mnie z żalem. – Przykro mi… – zaczął mówić, ale nie słuchałam dalej. Chciałam tylko zobaczyć mojego synka.

Staś leżał spokojnie, jakby spał. Dotknęłam jego dłoni – była zimna. Krzyczałam, płakałam, błagałam Boga o cud. Marek stał obok mnie i trząsł się cały. Próbował mnie objąć, ale odepchnęłam go ze złością.

– To twoja wina! – wykrzyczałam przez łzy. – Gdybyś nie zostawił kluczyków…

Marek nic nie odpowiedział. Widziałam w jego oczach rozpacz i poczucie winy. Przez kolejne dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. Każde z nas zamknęło się w swoim bólu.

Rodzina próbowała nas wspierać, ale ich słowa tylko mnie drażniły. – Musicie być silni dla siebie – powtarzała mama Marka. Moja własna matka przyjechała z Bydgoszczy i próbowała zająć się domem, ale ja nie chciałam nikogo widzieć.

Pogrzeb był najgorszym dniem mojego życia. Mała biała trumienka, kwiaty od przedszkolaków, łzy sąsiadów i znajomych. Ksiądz mówił o nadziei i życiu wiecznym, ale ja czułam tylko pustkę.

Po pogrzebie zaczęły się kłótnie z Markiem. On chciał wrócić do pracy, ja nie byłam w stanie wyjść z łóżka przez tygodnie. Obwiniałam go o wszystko: o kluczyki, o pośpiech, o to, że nie był wystarczająco uważny. On milczał albo wybuchał gniewem.

– Myślisz, że mi jest łatwo?! – krzyczał pewnego wieczoru. – Straciłem syna! Straciłem ciebie!

Nie umieliśmy już ze sobą rozmawiać bez łez i wyrzutów. Psycholog zaproponowany przez policję wydawał mi się obcy i bezduszny. „Czas leczy rany” – powtarzała terapeutka, ale ja nie wierzyłam już w żadne pocieszenie.

Minęły miesiące. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Marek zaczął coraz częściej wychodzić z domu wieczorami; ja zamknęłam się w pokoju Stasia i godzinami siedziałam przy jego zabawkach. Czułam się winna – gdybym tylko szybciej zareagowała, gdybym zamknęła drzwi na klucz…

Pewnego dnia znalazłam list od Marka: „Nie umiem już tak żyć. Muszę odejść.” Zostawił mi klucze do mieszkania i wyjechał do siostry do Poznania.

Zostałam sama z bólem i pustką. Rodzina próbowała mnie wspierać, ale czułam się coraz bardziej samotna i niezrozumiana. Znajomi przestali dzwonić – chyba bali się mojej rozpaczy.

Dziś mija rok od śmierci Stasia. Wciąż słyszę jego głos w snach i budzę się z krzykiem. Czasem myślę o Marku – czy on też cierpi tak jak ja? Czy można jeszcze odbudować życie po czymś takim?

Patrzę na zdjęcie Stasia i pytam siebie: czy kiedykolwiek wybaczę sobie ten jeden moment nieuwagi? Czy można jeszcze odnaleźć sens po takiej tragedii?