Trzecie dziecko, trzecia wojna: Kiedy miłość boli bardziej niż bieda
— Znowu nie zapłaciłaś za prąd! — głos Bartka rozdarł ciszę kuchni, kiedy próbowałam nakarmić małą Zosię, naszą najmłodszą. Spojrzałam na niego z rezygnacją, z cieniami pod oczami, które sięgały prawie do ust. Nie miałam już siły na kolejną kłótnię.
— Nie zapomniałam. Po prostu… czekałam na zasiłek rodzinny. Wiesz przecież, że codziennie walczymy o każdy grosz — odpowiedziałam cicho, próbując nie obudzić Zosi.
Bartek usiadł ciężko przy stole, uderzył pięścią w blat i spojrzał na mnie jak na największego wroga. — To ty chciałaś trzecie dziecko! Mówiłem ci, że będzie ciężko!
Zamarłam. Serce waliło mi jak oszalałe. Naprawdę mnie obwinia? Przecież to on przez miesiące powtarzał, że fajnie byłoby, gdyby Staś i Hania mieli jeszcze jedną siostrę albo brata. Pamiętam tamten wieczór — siedzieliśmy na balkonie w naszym bloku na Pradze, patrzyliśmy na światła Warszawy i marzyliśmy o dużej rodzinie. „Będziemy szczęśliwi, damy radę razem” — szepnął wtedy.
Ale teraz, gdy rachunki rosły szybciej niż dzieci, a ceny w sklepie zmieniały się z tygodnia na tydzień, Bartek stał się innym człowiekiem. Każda drobnostka była powodem do kłótni. — Po co kupiłaś tę drogą kaszkę? Nie możesz sama ugotować? — albo — Znowu dałaś Hani pieniądze na wycieczkę? Przecież nie mamy już nawet na chleb!
Czasem patrzyłam na niego, gdy spał — twarz miał wtedy spokojną, bez trosk. Wtedy przypominałam sobie Bartka, którego kochałam: czułego, uśmiechniętego, gotowego do żartu i przytulenia. Ale kiedy tylko się budził, wracał ten nowy Bartek — przygnieciony problemami, zły na cały świat, a najbardziej na mnie.
Moja mama, Teresa, często powtarza: — Małżeństwo to walka. Ale nie możesz pozwolić, żeby ktoś cię zdeptał. Ona przeszła przez wszystko — została wdową z dwójką dzieci po wypadku ojca i nigdy nie narzekała. Ale ja nie jestem nią. Jestem zmęczona. Czasem mam ochotę uciec gdzieś daleko i po prostu oddychać pełną piersią.
Pewnego wieczoru, gdy dzieci spały, spróbowałam porozmawiać z Bartkiem. — Wiesz, jak bardzo boli mnie to, że za wszystko mnie obwiniasz? Nie zrobiłam tego dziecka sama. To była nasza wspólna decyzja!
Bartek długo milczał, patrzył w podłogę. — Może się pomyliłem… Może nie byłem realistą. Ale teraz nie mam już siły. Każdego dnia liczę złotówki i zastanawiam się, jak przetrwamy do końca miesiąca.
— Ja też liczę — wyszeptałam. — Ale liczę też twoje słowa, które bolą bardziej niż pusty portfel.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Myślałam o wszystkim: o naszej pierwszej wspólnej zimie w kawalerce na Pradze, o pierwszej gorączce Stasia i panice na pogotowiu, o Hani rysującej serca na ścianach, bo zabrakło papieru… I o Zosi, która pojawiła się wtedy, gdy byliśmy już zmęczeni życiem.
Następnego dnia poszłam do przyjaciółki Magdy na kawę. Ona ma dwójkę dzieci i męża pracującego w Holandii. — Wiesz — powiedziała mi przez śmiech i łzy jednocześnie — wszyscy myślą, że za granicą jest łatwiej. Ale gdziekolwiek jesteś, zawsze czegoś brakuje: pieniędzy albo miłości albo spokoju w domu.
Wróciłam do mieszkania z dziwną siłą. Spojrzałam na Bartka układającego rachunki na stole i powiedziałam: — Nie będę już twoim workiem treningowym. Jeśli uważasz, że to wszystko moja wina — powiedz mi to prosto w oczy. Ale pamiętaj: ty też byłeś częścią tej decyzji. Jeśli trzeba będzie, będę pracować nocami, ale nie pozwolę, żeby nasze dzieci dorastały w domu pełnym winy i złości.
Bartek patrzył długo; oczy miał czerwone od zmęczenia albo od łez, których nie chciał pokazać. — Nie wiem, co dalej — przyznał cicho.
— Razem damy radę — odpowiedziałam mu automatycznie, choć sama nie byłam pewna czy w to wierzę.
Dni mijały powoli. Każdy dzień to nowa walka: żłobek dla Zosi, szkolne obowiązki Hani i Stasia, praca zdalna po nocach… A Bartek? Coraz bardziej zamknięty w sobie.
Pewnego wieczoru Hania przyszła do mnie z rysunkiem: cała nasza piątka trzyma się za ręce przed blokiem. Pod spodem napisała: „Moja rodzina – zawsze razem”. Łzy popłynęły mi po policzkach.
Może nie mamy tyle pieniędzy co inni. Może nie mamy spokoju ani bezpieczeństwa o jakim marzyłam. Ale mamy siebie – przynajmniej jeszcze.
Czasem pytam samą siebie: Czy miłość wystarczy, gdy życie boli tak bardzo? Czy popełniłam błąd wierząc w marzenia o dużej rodzinie? A może to tylko etap do przetrwania?
A wy? Czy wasze rodziny też przechodzą takie burze? Jak znaleźć siłę tam, gdzie jej już nie ma?