„Marta, możesz pomóc z dziadkiem Zbyszkiem?” – Jak jeden telefon zmienił całe moje życie

– Marta, możesz pomóc z dziadkiem Zbyszkiem? – głos Pawła w słuchawce był napięty, jakby każde słowo ważyło tonę. Stałam w kuchni, patrząc przez okno na szare, listopadowe niebo. W rękach ściskałam kubek z zimną już kawą.

– Dlaczego ja? – odpowiedziałam odruchowo, zanim zdążyłam się zastanowić. – Przecież wiesz, że mam teraz urwanie głowy w pracy, a dzieci…

– Wiem, Marta. Ale ja już nie daję rady. Mama jest w sanatorium, a ty… zawsze byłaś tą silniejszą – przerwał mi, a w jego głosie usłyszałam coś, czego dawno nie słyszałam: bezradność.

Zamilkłam. Przez chwilę słyszałam tylko szum w słuchawce i swoje własne myśli, które zaczęły galopować. Dziadek Zbyszek – kiedyś postrach całej rodziny, teraz schorowany staruszek, który coraz częściej zapominał, gdzie jest i kim są ludzie wokół niego. Ostatni raz widziałam go na Wielkanoc, kiedy wykrzyczał mojej córce, że nie umie kroić jajka. Potem długo płakała.

– Dobrze – powiedziałam w końcu cicho. – Przyjadę po pracy.

Odłożyłam telefon i przez chwilę stałam bez ruchu. W głowie miałam mętlik: żal do Pawła, że znowu wszystko spada na mnie; lęk przed spotkaniem z dziadkiem; poczucie winy, że tak długo go unikałam. I jeszcze ten stary gniew – za to, jak traktował babcię, za to, jak potrafił jednym spojrzeniem sprawić, że czułam się nikim.

Kiedy weszłam do mieszkania dziadka na warszawskim Mokotowie, uderzył mnie zapach starego domu: mieszanka kurzu, lekarstw i czegoś jeszcze – może wspomnień? Dziadek siedział przy stole w kuchni, wpatrzony w okno. Nie zauważył mnie od razu.

– Dzień dobry, dziadku – powiedziałam cicho.

Odwrócił się powoli. Przez chwilę patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, aż nagle rozjaśniła mu się twarz.

– Martusia! – uśmiechnął się szeroko. – Przyniosłaś mi te pierogi, co zawsze robiła twoja mama?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Mama nigdy nie robiła pierogów dla dziadka. To była babcia.

– Nie, dziadku. Ale mogę ci coś ugotować – odpowiedziałam łagodnie.

– Nie trzeba. I tak nic już nie smakuje jak dawniej – westchnął i odwrócił wzrok.

Usiadłam naprzeciwko niego. Przez chwilę panowała cisza. Słyszałam tylko tykanie zegara i szuranie jego kapci po podłodze.

– Paweł mówił, że ostatnio gorzej się czujesz – zaczęłam ostrożnie.

– Paweł… On zawsze był taki miękki. Ty przynajmniej masz charakter po mnie – rzucił z przekąsem.

Zacisnęłam usta. Znowu to samo: dzielenie nas na lepszych i gorszych. Jakby całe życie było konkursem.

– Dziadku, nie jestem tu po to, żeby się kłócić – powiedziałam stanowczo.

Spojrzał na mnie uważnie. Przez chwilę wydawało mi się, że zobaczyłam w jego oczach cień smutku.

– Wiem – powiedział cicho. – Ale czasem mam wrażenie, że już nikogo nie obchodzę.

Te słowa zabolały mnie bardziej niż chciałam przyznać. Przypomniałam sobie wszystkie święta, kiedy siedział sam na końcu stołu; wszystkie telefony, których nie odebrałam; wszystkie listy, których nigdy nie napisałam.

Spędziłam z nim cały wieczór. Pomogłam mu się wykąpać (co było upokarzające dla nas obojga), przygotowałam kolację i posiedziałam przy nim do późna. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie na Kresach, o wojnie, o tym, jak poznał babcię Wandę. Słuchałam go uważnie i po raz pierwszy zobaczyłam w nim kogoś więcej niż tylko surowego starca.

Kiedy wychodziłam, zatrzymał mnie w drzwiach:

– Martusia… Dziękuję ci. Wiem, że nie byłem łatwy.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po prostu go przytuliłam.

Następne tygodnie były jak jazda bez trzymanki. Codziennie po pracy jeździłam do dziadka: zakupy, lekarstwa, sprzątanie. Paweł pomagał jak mógł, ale miał własną rodzinę i wiecznie był czymś zajęty. Mama wróciła z sanatorium i od razu zaczęła narzekać: że wszystko robię źle, że powinnam inaczej gotować zupę dla taty, że za rzadko dzwonię do niej.

Pewnego wieczoru wybuchła awantura:

– Ty zawsze musisz być tą najlepszą! – krzyczała mama przez telefon. – Wszystko robisz po swojemu! Nawet opiekować się ojcem nie potrafisz normalnie!

– Mamo! Robię co mogę! Może sama spróbujesz?!

– Ja całe życie się nim opiekowałam! Ty nawet nie wiesz…

Rozłączyłam się bez słowa. Usiadłam na podłodze w kuchni i rozpłakałam się jak dziecko. Czułam się kompletnie sama: między matką a bratem; między własnymi dziećmi a starzejącym się dziadkiem; między przeszłością a teraźniejszością.

Zaczęły się też problemy w domu. Mąż coraz częściej wracał późno z pracy i unikał rozmów ze mną.

– Marta, może powinnaś trochę odpuścić? – powiedział pewnego wieczoru. – Dzieci cię potrzebują. Ja też.

– A kto zajmie się dziadkiem? Ty pojedziesz do niego codziennie po pracy?

Milczał przez chwilę.

– Może czas pomyśleć o domu opieki?

Te słowa uderzyły mnie jak policzek.

– Nigdy! – wykrzyknęłam. – On całe życie był samowystarczalny! Nie oddam go do żadnego domu!

Ale w środku wiedziałam już wtedy: długo tak nie pociągnę.

Któregoś dnia Paweł zadzwonił rano:

– Marta… Dziadek nie odbiera telefonu od wczoraj wieczorem. Możesz tam podjechać?

Serce mi stanęło. Wybiegłam z domu bez śniadania, zostawiając dzieci pod opieką sąsiadki.

Drzwi były zamknięte od środka. Pukałam długo i głośno:

– Dziadku! To ja! Otwórz!

W końcu usłyszałam cichy szelest za drzwiami. Otworzył mi z trudem; wyglądał na wyczerpanego i przestraszonego.

– Martusia… Myślałem, że już po mnie…

Zawiozłam go do szpitala. Diagnoza: odwodnienie i infekcja dróg moczowych. Lekarz spojrzał na mnie surowo:

– Pani dziadek wymaga stałej opieki. To już nie jest kwestia dobrej woli czy rodzinnych sentymentów.

Siedziałam przy łóżku dziadka całą noc. Trzymałam go za rękę i patrzyłam na jego wychudzoną twarz; na dłonie poplamione wiekiem; na oczy pełne lęku i żalu.

Wtedy zrozumiałam: nie jestem już tą małą dziewczynką, która bała się jego krzyków i gniewu. Jestem dorosłą kobietą z własnymi ranami i własną siłą.

Po tygodniu wspólnie z Pawłem i mamą podjęliśmy decyzję o domu opieki. To była najtrudniejsza rozmowa mojego życia:

– Dziadku… Musimy zadbać o ciebie inaczej niż dotąd…

Patrzył na nas długo w milczeniu.

– Rozumiem – powiedział w końcu cicho. – Już czas…

Odwiedzam go co tydzień. Czasem rozmawiamy o dawnych czasach; czasem po prostu siedzimy razem w ciszy. Zaczynam rozumieć jego lęki i samotność; zaczynam wybaczać mu to wszystko, co kiedyś bolało najbardziej.

Często myślę o tym jednym telefonie Pawła i o tym wszystkim, co wydarzyło się potem: o łzach mojej córki; o kłótniach z mamą; o milczeniu męża; o własnej bezradności i sile zarazem.

Czy można naprawdę wybaczyć przeszłość? Czy rodzina to tylko obowiązek czy też dar? Czasem wydaje mi się, że odpowiedź zmienia się każdego dnia…