Kto zapłaci za marzenia o dziecku?

— Mamo, musimy z tobą porozmawiać — głos Pawła drżał, choć starał się brzmieć stanowczo. Stał w progu mojego mieszkania, a obok niego stała Magda, moja synowa, z zaciśniętymi ustami i wzrokiem wbitym w podłogę. W tej chwili poczułam się jak aktorka na scenie, która nie zna swojej roli, a światła reflektorów rażą ją w oczy.

— Oczywiście, wejdźcie — odpowiedziałam, choć serce biło mi jak szalone. Przeczuwałam, że to nie będzie zwykła rozmowa.

Usiedliśmy w salonie. Paweł ściskał dłonie, Magda poprawiała włosy i co chwilę zerkała na niego, jakby czekała na znak. W końcu to ona zaczęła mówić:

— Pani Zosiu… Zastanawialiśmy się długo, czy w ogóle powinniśmy o tym rozmawiać. Ale… my naprawdę bardzo chcemy mieć dziecko. Próbowaliśmy już wszystkiego. Lekarze mówią, że jedyną szansą jest in vitro. To kosztuje… dużo kosztuje. Sami nie damy rady.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Mój syn — dorosły mężczyzna, który zawsze był taki samodzielny — teraz patrzył na mnie oczami małego chłopca, prosząc o pomoc. A Magda… zawsze taka pewna siebie, teraz wyglądała na zmęczoną i rozgoryczoną.

— Ile potrzebujecie? — zapytałam cicho.

— Około dwudziestu tysięcy — odpowiedział Paweł, nie patrząc mi w oczy.

Wiedziałam, że to dla nich ogromna suma. Dla mnie też. Od śmierci męża żyję skromnie, liczę każdy grosz. Ale przecież to moje dziecko…

— Zastanowię się — powiedziałam tylko i poczułam ciężar tej decyzji na swoich barkach.

Kiedy wyszli, długo siedziałam w ciszy. Przypomniałam sobie Pawła jako małego chłopca — jak tulił się do mnie po koszmarach, jak płakał po rozbitym kolanie. Zawsze byłam dla niego opoką. Ale teraz… czy powinnam znów być tą opoką? Czy moje wsparcie nie sprawi, że nigdy nie nauczy się samodzielności?

Następne dni były dla mnie koszmarem. Magda dzwoniła codziennie — pytała, czy już podjęłam decyzję. W jej głosie słyszałam coraz więcej zniecierpliwienia.

— Pani Zosiu, czas ucieka. Każdy miesiąc zmniejsza nasze szanse…

Czułam się jak bankomat z ludzką twarzą. Zaczęłam unikać telefonu, ale wtedy Paweł przyszedł sam.

— Mamo, Magda bardzo to przeżywa. Ja też… Chcemy być rodziną. Wiem, że to dużo pieniędzy, ale…

Patrzyłam na niego i widziałam już nie chłopca, ale mężczyznę złamanego przez życie. Chciałam mu pomóc, ale czułam też złość — dlaczego wszystko spada na mnie? Dlaczego Magda nie rozmawia ze swoimi rodzicami? Dlaczego to ja mam płacić za ich marzenia?

Wieczorem zadzwoniła do mnie moja siostra.

— Zosia, nie możesz ciągle ratować wszystkich! Masz prawo do swojego życia! — krzyczała niemal przez telefon.

Ale jak mam odmówić własnemu dziecku? Jak mam patrzeć na ich cierpienie?

W końcu zgodziłam się pomóc. Przelałam im oszczędności życia — pieniądze odkładane na czarną godzinę, na remont mieszkania, na spokojną starość.

Przez chwilę czułam ulgę. Paweł był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Magda przytuliła mnie i powiedziała:

— Dziękuję… To dla nas wszystko.

Ale radość trwała krótko. Po kilku tygodniach okazało się, że pierwsza próba in vitro się nie powiodła. Magda była załamana. Paweł chodził jak cień.

— Musimy spróbować jeszcze raz — powiedziała mi pewnego dnia Magda bez żadnych ogródek. — Lekarz mówi, że są jeszcze szanse.

— Ale ja już nie mam pieniędzy… — wyszeptałam.

— Może mogłaby pani wziąć kredyt? Albo sprzedać działkę? — zapytała bez cienia wahania.

Poczułam się zdradzona i wykorzystana. Czy naprawdę jestem tylko portfelem? Czy moje uczucia nic nie znaczą?

Zaczęły się kłótnie. Paweł coraz częściej milczał albo wychodził z domu bez słowa. Magda przestała do mnie dzwonić — tylko wysyłała krótkie wiadomości: „Potrzebujemy pieniędzy”.

W pracy byłam rozkojarzona, znajomi pytali, co się dzieje. Nie miałam siły nikomu tłumaczyć.

Pewnego dnia spotkałam Magdę na ulicy. Nawet nie spojrzała mi w oczy.

Wróciłam do pustego mieszkania i rozpłakałam się jak dziecko.

Czy naprawdę tak wygląda miłość rodzinna? Czy pomoc bliskim zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? Czy jestem złą matką, bo nie chcę już płacić za cudze marzenia?

Czasami wydaje mi się, że nie żyję w rzeczywistości, ale w jakimś absurdalnym teatrze. Mój syn znów stał się chłopcem, za którego decyzje podejmują inni. A ja stoję za kulisami — zawsze z portfelem w ręku, gotowa pomóc. Tylko że sił coraz mniej…

Czy można kochać i pomagać bez końca? A może czasem trzeba powiedzieć „dość”, nawet jeśli serce pęka? Co wy byście zrobili na moim miejscu?