Wyrzucona jak bezpański pies: Historia Marty z Poznania

— Panno, zgubiła pani telefon! Proszę chwilę! — głos nieznajomego przebił się przez szum ulewy, która lała się z nieba jakby chciała zmyć cały brud tego świata. Szłam pustymi ulicami Poznania, nie czując zimnych strug deszczu spływających po mojej twarzy, mieszających się z łzami. Odwróciłam się powoli, spojrzałam na mężczyznę znużonym wzrokiem i zmarszczyłam brwi. — To pani? — zapytał, podając mi mokry smartfon z pękniętym ekranem.

Przez chwilę patrzyłam na niego bez słowa. Wzięłam telefon do ręki, nawet nie podziękowałam. Nie miałam siły. Wszystko we mnie krzyczało: „Po co mi ten telefon? Po co mi cokolwiek?”

Jeszcze kilka godzin temu siedziałam przy kuchennym stole w mieszkaniu rodziców na Jeżycach. Mama krzątała się przy garnkach, a ojciec czytał gazetę. Zawsze tak było — codzienna rutyna, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Ale tego dnia wszystko się zmieniło.

— Marta, musimy porozmawiać — powiedziała mama, nie patrząc mi w oczy. — To już nie może tak dalej wyglądać. Masz dwadzieścia sześć lat, a wciąż nie masz stałej pracy, nie dokładasz się do rachunków, tylko siedzisz całymi dniami w swoim pokoju.

— Przecież szukam pracy! — odpowiedziałam z rozpaczą w głosie. — Wysyłam CV, chodzę na rozmowy…

Ojciec odłożył gazetę i spojrzał na mnie surowo. — Marta, ile jeszcze będziemy to słyszeć? My też mamy swoje życie. Nie możemy cię utrzymywać w nieskończoność.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. — Chcecie mnie wyrzucić? — zapytałam cicho.

— To nie tak… — zaczęła mama, ale ojciec jej przerwał.

— Tak, Marta. Musisz się usamodzielnić. Dajemy ci tydzień na znalezienie sobie miejsca.

Wybiegłam z mieszkania trzaskając drzwiami. Nie zabrałam nic oprócz telefonu i portfela. Nie wiedziałam dokąd idę. Po prostu szłam przed siebie, aż znalazłam się tutaj — na pustej ulicy, w deszczu, z obcym człowiekiem trzymającym mój telefon.

— Wszystko w porządku? — zapytał nieznajomy, widząc moje roztrzęsienie.

— Tak… Nie… Nie wiem — odpowiedziałam szczerze.

— Może chce się pani gdzieś schować przed deszczem? Tu niedaleko jest kawiarnia.

Chciałam odmówić, ale nogi miałam jak z waty. Skinęłam głową i poszliśmy razem w stronę światła bijącego z okien małej kawiarni na rogu. Pachniało tam kawą i cynamonem. Usiadłam przy oknie i patrzyłam na krople spływające po szybie.

— Jestem Tomek — przedstawił się mężczyzna. — Wygląda pani, jakby świat się właśnie zawalił.

Zaśmiałam się gorzko. — Bo właśnie się zawalił.

Opowiedziałam mu wszystko. O tym, jak straciłam pracę w agencji reklamowej przez redukcję etatów, jak próbowałam znaleźć coś nowego, ale wszędzie chcieli doświadczenia albo znajomości. O tym, jak rodzice coraz częściej patrzyli na mnie z wyrzutem i jak czułam się coraz bardziej zbędna we własnym domu.

Tomek słuchał uważnie, nie przerywał. W jego oczach nie było litości, tylko zrozumienie.

— Wiesz… — powiedział po chwili ciszy — ja też kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Miałem dwadzieścia lat, rodzice wyrzucili mnie z domu za długi hazardowe. Spałem na dworcu przez tydzień. Myślałem, że to koniec świata. Ale potem poznałem ludzi, którzy mi pomogli. Dziś mam własną firmę i wiem jedno: czasem trzeba spaść na dno, żeby odbić się wyżej.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czy to możliwe? Czy ja też mogę jeszcze coś zmienić?

Wróciłam do rzeczywistości, gdy zadzwonił mój telefon. Mama.

— Marta… gdzie jesteś? Martwimy się o ciebie…

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam mętlik: żal do rodziców mieszał się z tęsknotą za domem i strachem przed przyszłością.

— Jestem bezpieczna — powiedziałam w końcu. — Potrzebuję czasu.

Rozłączyłam się i spojrzałam na Tomka.

— Co teraz? — zapytałam cicho.

— Teraz musisz zdecydować, czego chcesz od życia. Możesz wrócić do rodziców i spróbować wszystko naprawić albo zacząć od nowa na własnych warunkach.

Siedzieliśmy długo w ciszy. W końcu Tomek zaproponował mi nocleg u swojej znajomej, która prowadzi hostel dla kobiet w trudnej sytuacji. Zgodziłam się bez wahania — nie miałam nic do stracenia.

W hostelu poznałam inne dziewczyny: Anię po rozwodzie, która uciekła od przemocowego męża; Magdę, która straciła dom przez kredyt frankowy; i Ewę, studentkę wyrzuconą z akademika za nieopłacony czynsz. Każda z nas miała swoją historię upadku i każda próbowała się podnieść.

Przez kolejne dni szukałam pracy jeszcze intensywniej niż wcześniej. Chodziłam od drzwi do drzwi, zostawiałam CV nawet tam, gdzie nie było ogłoszeń o naborze. W końcu dostałam propozycję pracy jako kelnerka w małej restauracji na Starym Rynku.

To nie była praca marzeń, ale dawała mi poczucie niezależności i pozwalała zacząć wszystko od nowa. Każdego dnia uczyłam się czegoś nowego o sobie: że potrafię być silna mimo lęku; że mogę liczyć na obcych ludzi bardziej niż na własną rodzinę; że życie poza domem rodzinnym jest trudne, ale daje wolność.

Po miesiącu zadzwoniła mama.

— Marta… Tęsknimy za tobą. Może przyjdziesz na obiad?

Zgodziłam się. Spotkanie było pełne łez i trudnych rozmów. Rodzice przeprosili za sposób, w jaki mnie potraktowali, ale ja już byłam inną osobą. Wiedziałam, że muszę żyć po swojemu.

Dziś siedzę przy tym samym stole co wtedy i patrzę przez okno na deszczowy Poznań. Myślę o Tomku i dziewczynach z hostelu; o tym wszystkim, co mnie spotkało przez ostatnie tygodnie.

Czy musiałam zostać wyrzucona jak bezpański pies, żeby odnaleźć siebie? Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby docenić własną wartość? Może każdy z nas musi czasem przejść przez burzę, żeby zobaczyć tęczę.